Między plusem i minusem
W bilansie plusów i minusów naszego przystąpienia do Unii Europejskiej pieniądze nie są czynnikiem najważniejszym, a w każdym razie nie jedynym ważnym. Wiele korzyści z akcesji da się jakoś tam przeliczyć na pieniądze, ale rzecz jasna, będziemy też z Brukseli dostawać kasę bezpośrednio, żeby nie powiedzieć „żywą gotówkę”. Trudno się zatem dziwić, że to ona, jako z gruntu najłatwiej policzalna i mocno działająca na wyobraźnię, jest przedmiotem wielu dyskusji, bynajmniej nie tylko w parlamencie.
Mam jednak wrażenie, że pod ostrzałem kwot, procentów i przeliczników czasem umyka nam dość ważna uwaga: tyle dostaniemy pieniędzy ile... zdołamy przyjąć. Są to bowiem w znacznej mierze korzyści potencjalne czyli możliwe do uzyskania w pełnym wymiarze, pod warunkiem wykazania się sprawnością zarówno przez polską administrację, w tym samorządy, jak i ostatecznych jej odbiorców, czyli firmy, gospodarstwa rolne, itp. Paweł Samecki, ekspert Centrum Europejskiego w Natolinie, wskazuje trzy podstawowe zagrożenia dla skuteczności wykorzystania tych środków: trudności z zapewnieniem w odpowiedniej wysokości tzw. wkładu własnego niezbędnego do współfinansowania projektów pieniędzmi z UE, niewystarczający poziom przygotowania administracji do działań zgodnych z zasadami unijnymi oraz niezdolność do przygotowania odpowiedniej liczby projektów i propozycji przedsięwzięć do sfinansowania z budżetu UE.A jest o co walczyć i - analogicznie - czego się bać. Jeśli będziemy niezaradni, niesprawni i mało przedsiębiorczy, możemy nie tylko nie spić tej śmietany, ale nawet dopłacić do naszego członkostwa! Trzeba bowiem pamiętać, że zwłaszcza w pierwszych trzech latach, Unia nie była dla kandydatów zbyt hojna. Nie ma sensu teraz gdybać, czy mogliśmy wytargować więcej, natomiast na pewno trzeba pamiętać, że realnie kraje wstępujące otrzymały znacznie mniej niż oczekiwały 2-3 lata temu. „Korzyść netto” (czyli otrzymanie z budżetu brukselskiego więcej niż do niego wpłacimy) nie jest ani zagwarantowana traktatowo, ani też oczywista. W wersji optymistycznej już w 2004 roku powinniśmy otrzymać więcej niż wpłaciliśmy o 1.4 mld euro, w roku 2006 o 3,3 mld, a w 2013 nawet o prawie 15 mld. Ale to są szacunki zakładające 100-proc. wykorzystanie przewidzianego dla nas pułapu środków i, powiedzmy sobie szczerze rozglądając się wokół, prawie niemożliwe do uzyskania. Nawet w bijących nas na głowę pod względem profesjonalizmu administracji krajach (np. Finlandii, Szwecji) proces wykorzystywania unijnych pieniędzy był opóźniony w stosunku do planowanego, a porównywalne, do zakładanych wyżej, wskaźniki Hiszpania uzyskała dopiero po kilku latach członkostwa. Rzecz zatem w tym, by z tego potencjalnie pełnego naczynia jak najmniej wyciekło. To oczywiście wszystko ciągle jeszcze szacunki, ale gdzieś w okolicach 75 proc. wykorzystania unijnych funduszy przebiega granica, poniżej której będziemy... dopłacać, niestety. Zwłaszcza w pierwszych latach, kiedy to największy udział w pomocowym torcie jest przewidziany dla administracji rządowej i samorządów czyli, w ujęciu wielu unijnych ekspertów, najsłabiej do tego zadania przygotowanych kategorii beneficjentów. Ponieważ felietonowi temu łatwiej będzie dotrzeć do Raciborza, Wodzisławia, Marklowic, Pszowa, Radlina, Rydułtów i wielu innych gmin niż do Katowic i Warszawy, apeluję do samorządowców: nie zaprzepaśćcie tej szansy!
Arkadiusz Gruchot