Agent czy ofiara?
– To sprawa honoru – tak komentuje swoje odejście z fotela wiceministra środowiska Andrzej Markowiak, były prezydent Raciborza i poseł Platformy Obywatelskiej. Na honorze Markowiaka położyła się cieniem jego współpraca z PRL-owską bezpieką.
Dowody współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa znajdują się w Instytucie Pamięci Narodowej, w teczce sygnatura: IPN Ka 00160/2000. Zgromadzone tu 162 karty wypełniają głównie materiały wytworzone przez SB, m.in.: dość szczegółowe dossier Markowiaka, akta inwigilacji go jako działacza Solidarności w 1981 r. (był wtedy rzecznikiem związku, a potem jego przewodniczącym w Raciborzu) a także materiały z podjętej świadomej współpracy z bezpieką w 1983 r. oraz prowadzonego jeszcze w 1989 r. rozpoznania operacyjnego działaczy Solidarności w Kolzamie, realizowanego pod kryptonimem „Aktywista”. Spod ręki byłego prezydenta Raciborza wyszły: deklaracja przestrzegania porządku prawnego PRL, spisana 13 grudnia
1981 r. (uchroniła go przed internowaniem), zobowiązanie do współpracy z czerwca 1983 r. jako TW „Doktor”, sporządzona dla bezpieki charakterystyka kilku osób a także list o zaprzestaniu działalności agenturalnej oraz korespondencja „do majora”, w której Andrzej Markowiak obszernie opisuje motywy swojego działania i refleksje z tym związane.
Nie ma teczki pracy TW „Doktora” oraz teczki personalnej agenta. To niewątpliwie istotnie zubaża materiał źródłowy i nie pozwala na formułowanie daleko idących wniosków. W Instytucie Pamięci Narodowej, mimo oficjalnego zapytania prasowego, nie udało nam się niestety, jak dotąd ustalić, czy udostępnione nam materiały sygnowane Ka 00160/2000, to cały zasób akt bezpieki związanych z Andrzejem Markowiakiem (istnieje co prawda także teczka 0046/59, ale zawiera zdublowane materiały dotyczące wspomnianej akcji „Aktywista”). Wiadomo jedynie, że oryginały okazanych „Nowinom Raciborskim” w formie kopii dokumentów znajdują się poza katowickim oddziałem. Najprawdopodobniej przekazano je do stolicy na potrzeby służb specjalnych, przygotowujących premierowi opinię o świeżo powołanym wiceministrze środowiska (to standardowa procedura) oraz centrali IPN-u, która przygotowywała dane do katalogu o kontaktach członków rządu z bezpieką. Katalog taki jest już opublikowany w Biuletynie Informacji Publicznej IPN (www.ipn.gov.pl). To ten sam, gdzie ujawniono wcześniej fakt odbycia przez posła Henryka Siedlaczka szkolenia na agenta kontrwywiadu wojskowego PRL. Nie ma danych na temat byłego prezydenta Raciborza, gdyż wcześniej (przed publikacją danych w biuletynie) złożył on na ręce premiera Donalda Tuska rezygnację z rządowej funkcji.
Najwięcej emocji budzi bez wątpienia ujawniona 3-miesięczna współpraca Markowiaka z SB w 1983 r. Stało się o niej głośno, kiedy media doniosły o możliwej dymisji wiceministra środowiska z powodu kłopotów lustracyjnych. Krótko potem ukazał się szkic Beno Benczewa, pracownika IPN, który ujawnił agenturalną działalność byłego prezydenta Raciborza. Opracowanie nosi tytuł „Andrzej Markowiak w dokumentach Służby Bezpieczeństwa” (publikowane w Internecie na stronie Raciborskiego Centrum Badań Historycznych, oparte na tych samych materiałach, do których teraz miały również dostęp „Nowiny Raciborskie”).
Dla wielu raciborzan było to zaskoczenie. Markowiak konsekwentnie zaprzeczał dotąd publicznie swojej współpracy z SB, choć, jak się okazuje, wspominał o niej wcześniej kilku byłym współpracownikom w samorządzie Raciborza. – Mówił nam, że podpisał, ale zaraz potem zrezygnował. Faktów teraz ujawnionych nie znaliśmy – powiedział nam jeden z nich, celowo pomijając szczegóły rozmów i pragnąc zachować anonimowość.
Na publikację Benczewa Markowiak zareagował niezwykle nerwowo. Zagroził mu procesem i nazwał pseudohistorykiem. Zapowiedział też autolustrację. Jak przyznał teraz w rozmowie z nami, do teczki Ka 00160/2000 nie zaglądał, bo IPN odmówił mu dostępu. Tymczasem informacje opublikowane przez Benczewa znajdują potwierdzenie w zgromadzonym materiale. Problem dotyczy natomiast ich interpretacji.
Były prezydent Raciborza podjął współpracę z SB 16 czerwca 1983 r., po tym jak bezpieka znalazła w jego mieszkaniu i miejscu pracy nielegalne, podziemne wydawnictwa. Markowiak wyjaśnił podczas przesłuchania w SB, że otrzymał je od Adama Szecówki, wówczas historyka z zakładu poprawczego, dziś wykładowcy w stopniu doktora na Uniwersytecie Wrocławskim i w raciborskiej PWSZ. Groziło to konsekwencjami karnymi zarówno dla Szecówki, jak i Markowiaka. To właśnie groźba wszczęcia procesu i widmo kary więzienia sprawiły, że Markowiak zdecydował się podjąć współpracę z SB. Postawiono mu zadania: inwigilowania wspomnianego A. Szecówki środowiska działaczy solidarnościowych oraz współpracowników w Kolzamie (tu pod kątem ewentualnych nieprawidłowości) a także „nie dopuszczanie do podjęcia działalności przez działaczy związkowych”. To ostatnie miał TW „Doktorowi” ułatwić „wysoki autorytet”, jakim zdaniem SB cieszył się w kręgach Solidarności.
Jednostronne zerwanie współpracy z SB nastąpiło 19 września 1983 r. TW „Doktor” tłumaczył to wprowadzeniem amnestii dla dysydentów (Sejm uchwalił ją 22 lipca, w dzień zniesienia stanu wojennego). Nowa rzeczywistość prawna sprawiła, że SB straciła podstawę do wszczęcia wobec niego postępowania karnego z racji ujawnienia nielegalnych wydawnictw. „Wobec powyższego pozwoliłem sobie umowę tę jednostronnie zdezaktualizować z zachowaniem jej tajności” – napisał Andrzej Markowiak w oświadczeniu dostarczonym do siedziby SB. „Jednocześnie oświadczam, że jestem uczciwym Polakiem i nie mniej niż Pan majorze, leży mi na sercu dobro naszej Ojczyzny, pomyślność i spokojny byt wszystkich Polaków (…) Nigdy nie prowadziłem i nie zamierzam prowadzić działalności antypaństwowej” – czytamy w korespondencji „do majora” (zwierzchnika oficera prowadzącego TW „Doktora”, sam Markowiak twierdzi, że to Trojanowski [od red: Grzegorz], ówczesny szef SB).
Jaki dokładnie przebieg miały kontakty TW „Doktora” z bezpieką od 16 czerwca do 19 września, tego dziś nie wiadomo. Powodem są luki w materiale archiwalnym, a przede wszystkim brak teczki pracy agenta. Zachowały się jedynie sporządzone przez Markowiaka charakterystyki osób, w większości bezwartościowe, w niektórych przypadkach mogące jednak budzić wątpliwości co do jego pobudek. „Doktor” posłużył się bowiem takimi stwierdzeniami: „lubi dużo perswadować, ale mniej robić, posiada chyba skłonność do alkoholu”, „przeciętna w działaniu, życie osobiste chyba zaćmiło jej problemy polityczne”, „w grupie skłonna do pieniactwa, w pojedynkę bezsilna wobec drobnych problemów natury osobistej, po 13 grudnia wycofała się z kontaktów z byłymi działaczami, chyba z poczuciem krzywdy o brak uznania i splendoru (…) w sprawach politycznych niegroźna marzycielka”.
W opinii Markowiaka, charakterystyki sporządzone dla SB nie stały się źródłem kłopotów osób, których dotyczyły. Dodał, że wszystkie je przeprosił. Wzmiankowana „Niegroźna marzycielka”, była nauczycielka historii w jednej z raciborskich szkół, zaprzecza jednak, by Markowiak kiedykolwiek ją przepraszał. Dodaje, że grono działaczy podejrzewało go o kontakty z SB i nie zapraszało na tajne narady.
Więcej można powiedzieć o opiniach SB na temat Markowiaka. Uwadze bezpieki, najprawdopodobniej na podstawie donosu z kręgu działaczy, nie uszło jego rzekomo apodyktyczne zachowanie w kontaktach ze związkowcami, kiedy to 1 maja 1981 r. miał rzekomo wymusić na nich zorganizowanie pamiętnej mszy św. na raciborskim stadionie. Oficer prowadzący, któremu udało się nakłonić go do współpracy w 1983 r., nie krył zachwytu nowym agentem. Pisał do zwierzchników: „ujmująca powierzchowność, elokwentność, łatwość nawiązywania kontaktów”, „jest człowiekiem rzeczowym, zrównoważonym, wesołym, lecz z dużym wyczuciem taktu”, „wykazywał bardzo szerokie zainteresowanie problematyką zakładu pracy”. Już w czasie współpracy był „punktualny”, „zadowalająco realizował zadania”, a nawet „w nieznacznym zakresie wykazywał własną inwencję”. Po zerwaniu współpracy zachwyt minął. Oficer nie miał wątpliwości, że Markowiak to człowiek „dwulicowy, wykorzystujący każdą nadarzającą się okazję do osiągnięcia korzyści, nie przebierając przy tym w środkach prowadzących go do celu”.
Sprawę TW „Doktora”, w świetle dostępnego materiału, można by uznać za wyjaśnioną, gdyby nie osobiste zwierzenia Andrzeja Markowiaka w liście do wspomnianego „majora”, pisanym już po zerwaniu współpracy, a pokazującym pewne zaufanie, jakim autor darzył adresata. W liście czytamy bowiem: „A to, że w przeszłości go [Markowiaka, od aut.] Pan nie internował i nie poddawał represjom, to nie była pomyłka, lecz szczęśliwe zrządzenie losu”. Treść korespondencji koncentruje się wokół motywów, jakimi kierował się Markowiak, podejmując współpracę.
Z powodu obietnicy odstąpienia od ścigania karnego nazywają ją umową, wbrew woli, sumieniu i moralności. „Chłodna analiza tej umowy – pisał do majora – pozwoliła mi uświadomić sobie, jak nieporównywalnie wysoką cenę zażądano ode mnie, za co…?”. Prosi, by „nie traktować go jak sprytnego przestępcy”, wyraża żal do samego siebie, że „konsekwencje negatywne współpracy są wyłącznie dla niego”, wreszcie żywi obawy przed możliwymi prowokacjami („nie pozbędę się obaw o los własny i moich bliskich”). Przekonuje majora, że podczas współpracy nikogo nie skrzywdził, nie otrzymał żadnych gratyfikacji ani nie dostąpił zaszczytów. Zdumiewa jednak ocena, jaką Andrzej Markowiak w tejże korespondencji, wystawił sam sobie jako działaczowi Solidarności w 1981 r.: „Działalność ta była krótkim, zamkniętym i trochę przypadkowym epizodem”.
Andrzej Markowiak mówi dziś, że nie ma sobie nic do zarzucenia i stoi nadal na stanowisku, że nie współpracował ze Służbą Bezpieczeństwa. Zgodził się obszernie odpowiedzieć na nasze pytania. Z nieoficjalnych informacji wynika, że służby specjalne negatywnie zaopiniowały kandydaturę jednego z odwołanych ostatnio wiceministrów w rządzie PO. Centrum Informacyjne Rządu nie odpowiedziało na nasze pytanie, czy chodzi o Andrzeja Markowiaka. Samemu zainteresowanemu nic na ten temat nie wiadomo. W teczce z IPN jest ślad, że A. Markowiak utracił dostęp do tajemnicy państwowej po weryfikacji w 1985 r. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, jest dziś poważnym kandydatem na stanowisko szefa Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Gliwicach, instytucji odpowiedzialnej za ochronę przeciwpowodziową i budowę zbiornika „Racibórz”.
Nie mam nic do ukrycia
Nie chcę się z nikim zamieniać na życiorys - mówi Andrzej Markowiak, który zdecydował się udzielić Nowinom Raciborskim wywiadu na temat wydarzeń z lat 1981-1983 oraz okoliczności swojego odejścia z rządu.
Grzegorz Wawoczny: Czy miał Pan świadomość istnienia teczek IPN Ka 0046/59 oraz IPN 00160/2000?
Andrzej Markowiak: O tym, że w dokumentach IPN istnieją dotyczące mojej osoby teczki o takich właśnie sygnaturach nie miałem pojęcia. Dziś już powszechnie wiadomo, że osoby zaangażowane w działalność opozycyjną, jak to było w moim przypadku, były inwigilowane przez tajną policję, a tworzone teczki obrazują rozmiar tej inwigilacji. Nie wiem też czy są to wszystkie materiały jakie Służba Bezpieczeństwa zgromadziła na mój temat. Na podstawie uzyskanych ostatnio różną droga informacji mogę sądzić, że jest tego jeszcze więcej, bo wynika z nich, że SB interesowała się moją osobą już w czasie studiów, a przestała we wrześniu 1989 roku.
GW: Czy zapoznał się Pan ze złożonymi tak dokumentami?
AM: Nigdy mnie to nie pociągało, bo uważałem, że ta wiedza, zresztą i tak niepełna i wypaczona, do niczego mnie nie przybliży. Tak się niestety składa, że zgromadzone w IPN dokumenty są prawie wyłącznie autorstwa Służby Bezpieczeństwa PRL o bardzo wątpliwej wiarygodności. Do tego żeby je właściwie ocenić i zrozumieć trzeba znać czasy, w których powstały i zagmatwane mechanizmy ich sporządzania. Szkoda na to czasu i umysłu szczególnie, gdy do rozwiązania pozostają znacznie ważniejsze i trudne problemy. Gdy w Polsce tworzono warunki prawne umożliwiające sięganie do SB-ckich archiwów, ja pracowałem w Urzędzie Miasta i miałem zgoła inne priorytety: zakończenie rozgrzebanych od wielu lat inwestycji, przekształcenie anachronicznej już infrastruktury komunalnej, utworzenie euroregionu, bo powstawała szansa uzyskania dotacji na współpracę transgraniczną, czy odbudowa zniszczonego miasta po tragicznej powodzi, a także wiele odważnych pomysłów ekologicznych, dzięki którym Racibórz jest znany i wszędzie chwalony.
GW: Czy w składanych wcześniej oświadczeniach lustracyjnych zaprzeczał Pan bądź potwierdzał współpracę z SB? Czy rzecznik interesu publicznego badał Pana oświadczenie i z jakim skutkiem?
AM: Oświadczenia lustracyjne składałem kilkakrotnie w tym przynajmniej dwa razy w związku z kandydowaniem do Sejmu w 2001 i 2005 roku. i zawsze oświadczałem, że nie byłem tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Oświadczenia te przez sześć lat były w dyspozycji Rzecznika Interesu Publicznego i nigdy w tym czasie nie zostały przez niego zakwestionowane. Nie mam podstaw aby sądzić, że pan sędzia Bogusław Nizieński znany z wielkiej skrupulatności i determinacji oraz jego następca nie wywiązali się z obowiązku zlustrowania najważniejszych osób publicznych w Państwie do jakich niewątpliwie należy zaliczyć posłów na Sejm RP.
GW: Jak Pan ocenia dziś współpracę z SB z 1983 r. w kontekście ówczesnych realiów - czy podjęcie jej było jedynym wyjściem z sytuacji, w jakiej się Pan znalazł? Czy w Pana środowisku były przykłady represji wobec osób, które takiej współpracy, w obliczu grożącej im odpowiedzialności karnej, nie podjęli?
AM: Bez rozumnego odniesienia się do ówczesnych realiów nie da się obiektywnie ocenić mojej sytuacji w 1983 r. Nie używam celowo słowa „współpraca” , bo w mojej ocenie do takowej w rzeczywistości nie doszło i jestem przekonany, że SB miała ze mnie marny pożytek, a ta wspomniana charakterystyka jest jedynym skutkiem mojego zobowiązania do współpracy. Proszę pamiętać, że ja na SB nie chodziłem po paszport czy zgodę na zagraniczny wyjazd na stypendium i też nie trafiłem tam za jazdę po pijaku na rowerze czy coś podobnego. Za każdym razem byłem zabierany z domu nie wiedząc kiedy wrócę. Wtedy w czerwcu 1983 roku przeprowadzano rewizję i aresztowano mnie w czasie gdy na lotnisku Okęcie witano Papieża Jana Pawła II. Siedząc w areszcie miałem prostą alternatywę: dopuścić do ponownej, już bardzo dokładnej, rewizji we wszystkich moich pomieszczeniach w tym także w piwnicy gdzie miałem schowane „wykradzione” pieniądze związkowe oraz listy darczyńców i zaryzykować wpadkę kilku osób w tę akcję zamieszanych, w tym dyrektora naszego zakładu i szefa działu wojskowego, albo obiecać SB współpracę, wyjść na wolność i „zrobić porządek”. Czy osoby te wybaczyłyby mi gdyby z mego powodu spędziły w więzieniu po kilka lat? Kto przeżył i pamięta tamte czasy to wie o czym mówię. Dzisiaj gdybym znalazł się w podobnej sytuacji postąpiłbym tak samo. Zresztą po podpisaniu zobowiązania wcale nie miałem zamiaru z niego się wywiązywać.
GW: Czy poza deklaracją podjęcia współpracy i sporządzoną charakterystyką osób - materiałami ujawnionymi w materiałach IPN (patrz pkt.1), sporządził Pan własnoręcznie jakiekolwiek pisma mogące komukolwiek zaszkodzić ?
AM: W moich kontaktach z SB, poza tymi „kwitami”, napisałem w sumie własnoręcznie we wrześniu 1983 r. dwa listy do SB w Raciborzu, gdzie w pierwszym zawiadamiam, że moje zobowiązanie do współpracy jest nieaktualne, a w drugim, skierowanym do szefa tej służby w Raciborzu kilka dni później, zawarłem uzasadnienie mojej decyzji. Ten drugi list był mi potrzebny głównie po to aby jego kopię zdeponować w odpowiednich rękach na wypadek gdyby przydarzyła mi się jakaś „przygoda” w związku z wystawieniem SB do wiatru, a takie obawy wtedy miałem. Te listy dotyczyły wyłącznie mojej osoby, więc oczywiście nikomu nie mogły zaszkodzić podobnie zresztą jak ta bardzo lakoniczna charakterystyka 10-ciorga osób, w której nie ma ani jednego stwierdzenia czy opisu, mogących zainteresować SB. Wszystkie słowa były tam dokładnie przemyślane i tworzyły zlepek półprawd i fałszu. Osoby opisane zostały jako wzorowi obywatele i żadni polityczni aktywiści. Musiałbym przeprosić tych moich kolegów, że przypisałem im zachowania nieprawdziwe jak np. „pozytywnie wyraża się o Ludowym Wojsku Polskim i MO”, czy „nie ma poglądów politycznych” lub też o osobie, która zawsze ciągnęła nas do boju – że ma manię przewodzenia zza pleców a w sprawach politycznych jest niegroźną marzycielką. W tym opisie jedynym, któremu przypisałem ugruntowane poglądy polityczne i który głosi je odważnie jest I sekretarz PZPR w moim zakładzie. Pozostali to polityczne zera. Było oczywiście zgoła inaczej, ale na potrzeby SB tylko tak można było napisać. Wiem, że nikt z tego powodu nie miał później jakichkolwiek kłopotów.
GW: Czy swoje przeprosiny skierował Pan również do „niegroźnej marzycielki” i osoby, która miała mieć skłonności do nadużywania alkoholu?
AM: Skierowałem do wszystkich, których wizerunek został przeze mnie na użytek, a właściwie nieużytek, SB zniekształcony. Charakterystyka Pani Ł. zupełnie do niej nie przystaje wszak w rzeczywistości Pani R. była w naszym gronie osobą dynamiczną i ciągle inspirowała nas do różnych akcji. Miała przy tym bardzo duży i pozytywny wpływ ma młodzież. Do dziś jestem pod wrażeniem jej świetnej dyskusji z oponentami odprawienia pierwszomajowej Mszy Świętej na raciborskim stadionie w 1981 r. Swymi celnymi argumentami i opanowaniem perfekcyjnie wypunktowała trzech przysłanych przez komitet PZPR adwersarzy. Zawsze z przyjemnością wiodłem z nią kilkugodzinne rozmowy o różnych sprawach. Wielu swoich uczniów wychowała na uczciwych patriotów. Ale czy o tym miałem napisać SB? O problemie alkoholowym naszego kolegi wiedziano powszechnie i mam nadzieję, że patrząc teraz z Nieba nie ma mi tego za złe.
GW: Kto jest adresatem Pana pism, kierowanych „do majora”?
AM: Adresatem, choć nie jestem pewien czy obu moich listów, którego tytułuję majorem był ówczesny szef SB w Raciborzu – Trojanowski. Imienia nie pamiętam.
GW: Czy z „majorem” łączyły Pana jakieś stosunki np. koleżeńskie, znajomość prywatna?
AM: Zanim poznałem tego pana, to najpierw zobaczyłem jego wielkie oko w „judaszu” drzwi mojej celi, a zaraz potem całą postać, gdy przyszedł obejrzeć „zdobycz”, czyli mnie. Jedyny raz rozmawiałem z nim gdy przyszedłem na SB we wrześniu 1983 roku aby „podziękować” za współpracę. Nie była to miła rozmowa, a gdy schodziłem wtedy z 3-go piętra komendy na każdym stopniu schodów zadawałem sobie pytanie czy krata na parterze będzie otwarta. Na szczęście była. Nie pamiętam abym go kiedykolwiek później spotkał.
GW: Czy Pana zdaniem nie byłoby lepszym wyjście poinformowanie o współpracy i jej zerwaniu osób ze ścisłego grona Solidarności, niż wysyłanie listu do majora?
AM: Nie sądzę aby jedno przeciwstawiać drugiemu. Można było zrobić jedno i drugie, tyle że wysłanie listu do szefa SB i odpowiednie zdeponowanie jego kopii, w moim przypadku było konieczne bo stwarzało mi pewne zabezpieczenie, ale o tym już mówiłem. Co do Solidarności to w połowie 1983 r. w Raciborzu nie było żadnych struktur podziemnych, a jej wcześniejsi działacze byli w rozsypce. Ponadto należy pamiętać, że w zobowiązaniu złożyłem przyrzeczenie zachowania tego faktu w tajemnicy „pod groźbą odpowiedzialności karnej”. Nie sądzi Pan, że mogłem mieć już dość kłopotów z tytułu samego zerwania współpracy i oszukania SB, żeby jeszcze prowokować następne ujawniając jej fakt, nie wiedząc przy tym komu można tę tajemnicę przekazać i kto tak naprawdę chciałby być nią obciążony?
GW: Z rozmów z różnymi osobami, które współdziałały z Panem w samorządzie wynika, że ujawnił im Pan fakt nawiązania współpracy z SB i jej zerwania. Czy nie można tego było uczynić publicznie, skoro efekt tej współpracy dla SB był nader wątpliwy? Dziś byłoby po sprawie.
AM: Co to znaczy publicznie? Czy kilkakrotne składanie oświadczeń lustracyjnych przez 6 lat, nie kwestionowanych przez uprawnione instytucje i ich publikacja w internecie nie było formą upublicznienia? Czy każdy musiał znać wszystkie szczegóły moich relacji z SB? A gdyby znał tylko część, to czy byłby w stanie wyrobić sobie obiektywny osąd? Czy sądzi Pan, że dla ludzi mojego pokolenia i o podobnych doświadczeniach byłoby to aż takie podniecające? Mi wystarczyło, że o tym wiedzieli ode mnie moi bliscy współpracownicy, choć jestem przekonany, że wobec wspólnie rozwiązywanych problemów i podejmowanych zadań ta wiedza nie miała najmniejszego wpływu na nasze wzajemne pozytywne relacje. Swoją drogą to może szkoda, że w Polsce po 1989 r. nie utworzono czegoś w postaci narodowego publicznego konfesjonału. Pytanie tylko jakie winy należałoby w nim ujawniać, wszak współpraca z tajną policją nie jest jedynym grzechem popełnianym przeciw bliźniemu i Ojczyźnie. Może należałoby wyspowiadać się także z grzechów zaniechania i bierności, ale wtedy kolejka byłaby bardzo długa.
GW: Czy poza SB jakiekolwiek służby specjalnej PRL-u próbowały Pana werbować do współpracy?
AM: Nie przypominam sobie takich działań wobec mojej osoby. Z żadnymi innymi służbami
nie miałem do czynienia.
GW: Czy podjął Pan jakąkolwiek współpracę, np. ze służbami wojskowymi, przeszedł szkolenie itd.?
AM: Nie miałem kontaktów i nie byłem szkolony przez jakieś służby PRL-u w tym także wojskowe pewnie dlatego, że nie odbyłem służby wojskowej ze względu na kiepską kategorię zdrowia.
GW: Jakie działania podjęła wobec Pana SB w grudniu 1981 r.? Nie został Pan internowany, co w korespondencji z SB nazwał Pan „szczęśliwym zrządzeniem losu”.
AM: Nie mam szczegółowej wiedzy na ten temat, bo tego nie sprawdzałem w dokumentach czy innych źródłach. W samym grudniu 1981 r. funkcjonariusze SB dwukrotnie zabierali mnie z domu; najpierw 13 w dniu wprowadzenia stanu wojennego, a potem 22 o 7 rano po powrocie z pracy z nocnej zmiany. Były to bardzo bolesne zdarzenia i dziś ci, którzy ich nie przeżyli nie bardzo rozumieją co czuje się będąc zabieranym z domu, żegnając się z zapłakaną żoną i dwójką małych zdezorientowanych dzieci i trzecim niespełna dwumiesięcznym. Dziś mamy samych odważnych, którzy dokładnie wiedzą jak dzielnie by się wtedy zachowali, tylko podziwiać! Jeden z owych bohaterów w programie „Misja Specjalna” silił się na ocenę mojego zachowania, a wtedy gdy zabierano mnie 13 grudnia, w pierwszym dniu stanu wojennego, siedział blady i roztrzęsiony u mnie w domu i nie stać było go na to aby wyjść do przedpokoju i zapytać: dlaczego zabieracie porządnego człowieka? Nie miał wtedy odwagi? A ja miałem, gdy nazajutrz 14 grudnia poszedłem na komendę milicji z przewodniczącym naszej zakładowej Solidarności, prosić aby zostawiono go w spokoju. Mnie na to było stać. 13 grudnia zabranym przez SB dawano do podpisu dokument, w którym potwierdzało się, cytuję z pamięci, że: 1..Przyjmuję do wiadomości, że został wprowadzony stan wojenny na terytorium PRL, 2. Będę przestrzegał porządku konstytucyjno-prawnego obowiązującego w PRL, 3. Zostałem poinformowany o tym przez ... i tu padało nazwisko oficera SB. W błędzie są ci, co nazywają ten papier „lojalką”. Prawdziwą lojalkę podstawiono mi do podpisu 22 grudnia 1981 r. gdy zabrano mnie z domu po raz drugi i wtedy odmówiłem, choć nie uważam tego za przejaw jakiegokolwiek bohaterstwa. Powiedziałem, że nie podpiszę i już. Oświadczenie 13-go grudnia podpisałem, podobnie jak znakomita większość tych, którym je podsunięto i podobnie jak prawie wszyscy, którzy to uczynili miałem głęboko w poważaniu to do czego się zobowiązałem. Wtedy ważne było to, aby nie dać się wsadzić do „pudła”. Że tak było w moim przypadku najlepiej świadczy fakt, że już w styczniu 1982 r. „wykradłem”, przy współudziale kilku osób z zaplombowanej przez wojsko szafy naszego związku, 43 tys. zł zebrane przez pracowników naszego zakładu na sztandar Solidarności. W stanie wojennym nasz zakład został zmilitaryzowany a za taki numer w stanie wojennym szło się na 5 lat do więzienia. Dzięki temu sztandar został wykonany wg mojego projektu i zaangażowaniu pracowników naszego zakładu, głównie podległego mi działu remontowego oraz dzięki księdzu Stefanowi Pieczce i uroczyście poświęcony w kościele farnym na Mszy Św. za pracowników KOLZAM-u w listopadzie 1987 roku, a więc półtora roku przed reaktywowaniem „Solidarności” w efekcie umowy „okrągłego stołu” z kwietnia 1989 r. Co do internowania to nie udało mi się, mimo pewnych moich dociekań, ustalić powodu pozostawienia mnie na wolności. Mogę dziś wskazać trzy możliwe powody, oczywiście poza tymi jakie lansują tzw. „życzliwi” i podobno dobrze zorientowani. Im tylko mogę powiedzieć za Św. Mateuszem : „Nie sadźcie abyście nie byli sądzeni”.
GW: Czy wystąpił Pan o autolustrację i czy będzie Pan starał się publicznie wyjaśnić wszystkie aspekty Pana kontaktów z bezpieką w latach 80. XX w.?
AM: Przygotowuję się do takiego wystąpienia. Jestem już po konsultacjach z prawnikiem i Dyrektorem Oddziału IPN w Katowicach, uczę się także abecadła SB-ckiego aby zrozumieć zapisy w dotyczących mnie dokumentach, do których, niestety, za wyjątkiem mojej osoby, mają prawo wglądu nawet różnej maści nie do końca zrównoważeni „badacze”, Ale to już jakby inny problem. Chciałbym aby mój proces autolustracyjny był jawny, bo nie mam tu nic do ukrycia. Lata 80. w naszym kraju były czasem szczególnej próby. Można było przeczekać, ale nie wypadało w obliczu zagrożeń na jakie narażeni byli moi koledzy z „Solidarności”. Niektórym z nich trzeba było pomagać gdy musieli szukać nowego zajęcia. W moim zakładzie w tych trudnych czasach znalazło zatrudnienie czterech, albo pięciu przewodniczących Solidarności z raciborskich zakładów pracy, a także jeden z liderów wrocławskiego podziemnego Niezależnego Zrzeszenia Studentów – informatyk po studiach skazany na banicję i pracę jako portier w Ramecie. Za moją działalność w różnych strukturach Solidarności nigdy nie pobrałem nawet złotówki wynagrodzenia i nie szukałem poklasku. Kto mnie zna to o tym wie, a kto nie to niech pozna albo zamilknie!. Zawsze starałem się zachowywać dystans do tamtych wydarzeń, a dziś nie stać mnie nawet na nienawiść do funkcjonariuszy SB, którzy wtedy wyrządzili mi krzywdę i do tych, którzy na mnie donosili. Takie były czasy i tylko Bogu dziękuję, że się skończyły. Nigdy nie przypisywałem sobie wielkich zasług i nie obnosiłem się z moją opozycyjną działalnością, bo uznawałem to za swoją powinność, ale dziś w obliczu pomówień i opluwania może trzeba o tym mówić, choć wątpię aby w naszej zatęchłej rzeczywistości kogokolwiek to interesowało. Dużo większe zapotrzebowanie jest dziś na „padlinę”, a „kundle” muszą stale ujadać. Ja mimo wszystko z nikim w naszym lokalnym środowisku na życiorys nie chciałbym się zamienić.
GW: W materiałach SB zapisano, że członkowie Solidarności zarzucali Panu apodyktyczność w związku z organizacją mszy św. na stadionie 1 maja 1981 r. Czy rzeczywiście to Pan wymusił niejako na członkach związku organizację mszy - to pierwsze pytanie. Czy Pana zdaniem w ścisłym kierownictwie Solidarności był agent, który doniósł o rzekomej rozbieżności zdań co do organizacji mszy? W jakim stopniu, wedle Pana wiedzy, raciborska Solidarności była "skażona" agentami bezpieki?
AM: Przestrzegam przed dawaniem wiary temu co zawarte jest w materiałach SB. Ja nie spotkałem się z oporem moich kolegów, a wręcz mam wrażenie, że uroczystość tę przygotowywaliśmy z entuzjazmem. Nie mam też prawa przypisywania sobie wyłącznego autorstwa tego pomysłu, bo podobnie myślał mój najbliższy wtedy współpracownik Gotfryd Migulec, a decyzję w tej sprawie podjęło na mój wniosek prezydium TKK. Co do tej apodyktyczności to jest w tym lekka przesada, choć trzeba pamiętać, że w kierowanej przez mnie Terenowej Komisji Koordynacyjnej Ziemi Raciborskiej afiliowanych było około 120 organizacji zakładowych Solidarności i gdybym sobie pozwolił na nadmiar demokracji to z wydarzenia, które zgromadziło na stadionie około 20 tys. ludzi i 26 księży pod przewodnictwem biskupa Antoniego Adamiuka, nic by nie wyszło. A było warto. Najlepszą dla mnie pamiątką jest, otrzymany od księdza Stefana Pieczki, z którym tę podniosłą uroczystość przygotowaliśmy, modlitewnik z piękną dedykacją. Proszę pamiętać, że miałem wówczas 30 lat i reprezentowałem organizacje zrzeszające w sumie kilkanaście tysięcy członków. Dzisiaj największe partie w Polsce zrzeszają niewiele ponad 30 tysięcy osób. Jeżeli wtedy udało się nam podjąć i zrealizować duże sprawy to między innymi dlatego, że miałem przy sobie starszych i bardziej doświadczonych kolegów oraz dużą dozę zaufania. Ja byłem wśród nich jednym z najmłodszych, ale dzięki tej zbiorowej mądrości moich najbliższych współpracowników, m.in. Gotfryda Migulca, Romy Łobos, Lecha Ziółki, Oskara Wojtyny, Wiktora Baca, Stanisława Wilkańca, Zygmunta Pluty, Adama Dzyndry, Leona Stosza, Piotra Joszki, Andrzeja Lachowicza, Joanny Kern, Ireny Czerwińskiej, Józefa Stanka, Bolesława Paszowskiego, Stanisława Frączka, Leszka Wyrzykowskiego, Stanisława Szkoca, i wielu innych, udawało się nam to co w innych częściach kraju było niemożliwe, ale to sprawa na inne opowiadanie. Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, że w ścisłym kierownictwie raciborskiej była osoba, która dostarczała wiadomości o naszych działaniach. Po tym co teraz słyszę to sądzę, że albo ten „agent” nie był zbyt dobrze zorientowany, albo był dość powściągliwy w donoszeniu. Nie mam natomiast wątpliwości, że pośród nas były osoby, które informowały bezpiekę o naszych działaniach, a nawet rozmowach. Sam się o tym przekonałem na własnej skórze, gdy kilkanaście godzin po rozmowie mojej jeszcze z trzema osobami zadzwonił do mnie komendant MO z Raciborza i nawiązał do interesujących go fragmentów tej rozmowy.
GW: Jakie były okoliczności pozbawienia Pana w 1985 r. dostępu do tajemnicy państwowej? Od jakiego czasu (do 1985 r.) posiadał Pan dostęp do tajemnicy państwowej i czy począwszy od lat 90. był Pan dopuszczany przez służby specjalne do tajemnicy państwowej?
AM: Zupełnie nie mam pojęcia i nie pamiętam czy rzeczywiście miałem dostęp i czy zostałem pozbawiony go akurat w 1985 roku. Tak się zastanawiam teraz czy dostęp do tajemnicy państwowej był mi potrzebny w mojej pracy. Mam natomiast wrażenie, że pod koniec mojej pracy w Urzędzie Miasta z jakichś powodów musiałem wystąpić o takie dopuszczenie, ale przed odejściem z magistratu do Sejmu w październiku 2001 roku nie dostałem w tej sprawie żadnej odpowiedzi.
GW: Jakie były motywy podjęcia przez Pana decyzji o rezygnacji z funkcji podsekretarza stanu w Ministerstwie Środowiska?
AM: Po pojawieniu się w mediach informacji o moich kłopotach lustracyjnych i w miarę ich narastania uznałem, że muszę podjąć działania wyjaśniające. Nie znając zawartości teczek zebranych w IPN na mój temat i nie wiedząc do końca z czym przyjdzie mi się zmagać, uważałem, że nie mogę swojej przeszłości odkrywać i jednocześnie pełnić ważnej funkcji państwowej. To standard, że w takich sytuacjach trzeba z tej funkcji zrezygnować, bo dobre jej wykonywanie z przerwami na publiczne rozprawy w sądach poza Warszawą byłoby trudne i mało efektywne, a przed podsekretarzem stanu odpowiedzialnym w kraju m.in. za sprawy zmian klimatu, emisji gazów cieplarnianych, kontaktów z Unią Europejską i gospodarką odpadami jest tyle zadań, że ich wykonywanie w taki sposób nie powinno mieć miejsca. Ponadto w Polsce każdy kto musi grzebać się w szambie historii SB-ckiego autorstwa staje się swego rodzaju tarczą strzelniczą. Uważałem, że nie będzie dobrze gdy na tej tarczy będzie godło mojego kraju pod jakim występuje każdy członek Rządu.
GW: Czy uprzedzał Pan premiera o podjęciu współpracy z SB w 1983 r.?
AM: Nie uprzedzałem skoro ani ja sam nie uznałem, ani Rzecznik Interesu Publicznego nie uznał moich doświadczeń z SB za współpracę.
GW: Czy znana jest Panu treść opinii na Pana temat sporządzona przez służby specjalne dla premiera Tuska?
AM: Nie jest mi znana i nic nie wiem o tym, że taka opinia została sporządzona.