Szmaragdowe gody
Wzajemna pomoc to jest to
25 kwietnia 1953 roku państwo Malarzowie stanęli na ślubnym kobiercu. Ze łzą w oku wspominają te czasy. – Gdy do księdza szliśmy na zapowiedzi, miałam dokładnie 18 lat i 18 dni – mówi pani Bronisława. Poznali się, można powiedzieć, dzięki wujkowi pani Bronisławy. – Mój wujek był szewcem i mąż przychodził do niego uczyć się – wspomina jubilatka.
Pan Jan większość czasu przepracował na kolei, był konduktorem. – W 60. roku na kolej się przyjąłem – opowiada. – To było 75% nieprzespanych nocy – dodaje żona, która pracowała w Rafako. Zanim państwo Malarzowie osiedlili się w Raciborzu, mieszkali w Grodnikach, gdzie mieli gospodarstwo. Pracy było mnóstwo, przy zwierzętach, na polu, o 4.00 rano się wstawało, nie było łatwo – wspominają. – Nieraz było tak, że mąż z nocki wracał i zamiast się położyć, szedł ze mną w pole, by mi pomóc – mówi pani Bronisława. Być może właśnie ta wspólna praca i radzenie sobie z problemami oraz wzajemna pomoc, które cechują życie państwa Malarzów, są receptą na długoletnie małżeństwo i niewygasającą miłość.
Państwo Malarzowie mają dwójkę dzieci: córkę Władysławę i syna Józefa, dwie wnuczki: Marię i Anitę i jednego prawnuka Łukasza, który jest ich największą radością i dumą. – Nasz prawnuczek chodzi już do III klasy. To jest taki mądry chłopiec – mówią z dumą pradziadkowie.
Wypieczona miłość
Pan Jan przejechał kawał Polski, zanim odnalazł swoją miłość w Kwidzyniu. Pochodzi z Radomia, ale życie zmusiło go do wielokrotnej zmiany miejsca zamieszkania. Rozpoczyna swoją opowieść od smutnych wydarzeń: – Gdy miałem 3 lata, zmarł mi tato, a gdy skończyłem 11, zmarła mama. Mieszkałem na wiosce, dużo pracy było. Gdy miałem 12 lat, poszedłem uczyć się za piekarza. W poszukiwaniu pracy odwiedził m.in. Świdnicę, przyjechał na Śląsk, gdzie zgłosił się do kopalni. Potem był jeszcze Strzegom i w końcu wylądował w Kwidzyniu, gdzie pracował w PSS-ie. – Zahaczyłem się, skończyłem kursy czeladnicze i tam spotkałem żonę – wspomina. Ślub odbył się 18 kwietnia 1953 roku. – Wesela nie było, 8 osób przyszło, był tylko ślub, żona też już nie miała rodziców. Nie było hucznego wesela, ale do tej pory żyjemy w zgodzie – opowiada jubilat, a żona dodaje: – No nie mów, raz tak, raz tak. Życie państwa Cisów zawsze związane było z piekarnią. – Przez wiele lat byłem kierownikiem piekarni, pracowałem w ciastkarni, a żona też się pączków napiekła – wspomina.
Największą radością jubilatów jest rodzina. Sami wcześnie stracili rodziców i nie doznali ciepła rodzinnego jako dzieci, za to obecnie na jego brak nie mogą narzekać. Mają 5 dzieci: 4 córki i 1 syna, 11 wnuków i 8 prawnuków. – Rodzina i rodzinne imprezy cieszą bardzo. Mamy duże wsparcie i syna, i zięcia. A wnuk to stały bywalec u nas, nikt tak nie przychodzi jak on. Zakupy zrobi ciężkie i przyniesie – chwali się dziadek.
Żadne z dzieci nie poszło w ślady rodziców, za to mają zięcia, który pracuje w piekarni i wnuka, który kontynuuje rodzinne tradycje.
W Raciborzu państwo Cisowie mieszkają od 11 lat. Przyjechali, jak już byli na emeryturze, za synem, który tutaj dostał pracę i mieszkanie. – 3 lata tu jeszcze przepracowałem w swoim fachu, w piekarni u Malcharczyka – mówi pan Jan.
Na pytanie o radę, jak przeżyć w zgodzie i miłości 55 lat, państwo Cisowie nie potrafią odpowiedzieć. – Nie wiem, co jest receptą – mówi jubilatka, a wnuczka żartobliwie dodaje: – Dziadek w nocy pracował, a babcia spała i na odwrót – nie było się kiedy pokłócić. Dziadek broni się jednak pytaniem: – Tylko skąd te dzieci się wzięły?
– Takiej zgody w rodzinie jak u nas życzę każdemu. Nie było takiego dnia, żebyśmy nie rozmawiali. Wymiana zdań była, ale zawsze dochodziliśmy do porozumienia – kończy pan Jan.
(JaGA)