Ku pamięci i przestrodze
10 lutego 1940 roku Teresa Pawłowska wraz z rodziną została zesłana na Sybir, gdzie spędziła 6 długich lat. – W ciągu pół godziny ludzie możni stali się dziadami – rozpoczyna swoją historię. – Była bardzo zimna i mroźna noc, gdy do domu wpadli Rosjanie i kazali mojej mamie w ciągu pół godziny spakować siebie i troje dzieci. Ja miałam 8 lat, najmłodszy bart 2,5. Najgorsze było to, że nie wiedzieliśmy, co się dzieje – wspomina.
Zesłanie
Rodzinę wywieziono na saniach w kierunku dworca. Tam stały rzędy wagonów towarowych, z których dało się słyszeć ludzkie głosy. Panią Teresę wraz z bliskimi wtłoczono do jednego z nich. – Pamiętam, że w środku było głośno, dzieci i kobiety płakały, dorośli szeptali, że pewnie wywiozą nas do Rosji. Na dworze było ok. – 30 stopni, w wagonie malutki piecyk. Nie było toalety, tylko otwór w podłodze przykryty blachą – opowiada kobieta.
Na peronie przeczekali do rana, by ruszyć w długą i wycieńczającą podróż. – Jechaliśmy 18 dni. Ani razu nie mogliśmy się wykąpać czy odpocząć. W niedługim czasie zaczęły nękać nas wszy. Niestety, zdarzały się zgony – mówi. – Ciała wyrzucano z wagonów w głęboki śnieg. To były dramaty rodzin, które musiały zostawić zwłoki bliskich, nie mając pewności, co się z nimi stanie, ale nie było innej możliwości – wspomina pani Teresa.
28 lutego podróż dobiegła końca. Przywiezione rodziny ulokowano w barakach z drewnianych bali uszczelnianych mchem. Na dwie osoby przypadała jedna, wąska prycza. W „domach” było zimno i ciasno, brakowało jedzenia i wody.
Smutne dzieciństwo
Pani Teresa w swojej opowieści wiele miejsca poświęca dzieciństwu na zesłaniu, które pamięta najlepiej. Wszystkie dzieci od 14 roku życia i dorośli musieli pracować, mała Teresa zajęła się domem. Do jej obowiązków należało m.in. przyniesienie posiłku dla rodziny. – To była bardzo ciężka praca dla 8. letniej dziewczynki. Wstawałam o 4.00 rano, mama ciepło mnie ubierała i szłam 1,5km w śniegu przez las po zupę – wspomina. – Każdej wyprawie towarzyszył ogromny strach, po powrocie musiałam rozdzielić jedzenie tak, by starczyło dla wszystkich – dodaje.
Złe odżywianie sprawiało, że dzieci i dorosłych nieustannie nękały choroby, ale głód powodował coś jeszcze. – Człowiekowi wszystko obojętniało, stępiały się uczucia – wyjaśnia kobieta.
Na Syberii dzieci musiały chodzić do szkoły, zostały im dostarczone podręczniki i książki. – To były elementy rusyfikacji, ale byliśmy bardzo krnąbrni. Część ludzi przyjęła rosyjskie obywatelstwo mając nadzieję, że to im pomoże. Niestety nie objęła ich potem amnestia i musieli zostać – opowiada.
O świadomość narodową dbali rodzice i starsi. – Znam kroki wszystkich tańców narodowych i pieśni legionowe. W święta wycinaliśmy anioły z gazet i robiliśmy łańcuchy ze słomy. Niestety nie było zabawek, lalek. Dzieci nie mogły się bawić jak teraz – wspomina ze smutkiem.
Długa droga do domu
Dzięki amnestii 9 września 1944 roku pani Teresa z mamą i bratem mogli wrócić do kraju. – Pewnego dnia ktoś krzyknął, że odjeżdża pociąg do Polski. Każdy chwycił to, co miał pod ręką i pojechaliśmy – mówi.
Celem podróży nie była jednak ojczyzna. Pociąg zatrzymał się na Ukrainie, niedaleko Morza Czarnego. – Nikt nie tłumaczył nam dlaczego. Zamieszkaliśmy z rodziną w małej chatce. Ratunkiem okazał się list, który napisałam do wujka, choć ledwo potrafiłam pisać. Dostaliśmy od niego zaproszenie do Polski – opowiada.
Do kraju wróciła w dzień Zielonych Świątek – Wtedy po raz pierwszy od 6 lat najadłam się do syta, do dzisiaj z wielkim szacunkiem obchodzę te święta – kończy bolesne wspomnienia.
Ela Gładkowska