Dziesiątka we wspomnieniach
Materiał archiwalny znajdujący się w archiwum szkolnym stanowić może podstawę do napisania obszernej monografii. W poniższym artykule postaramy się zatem przedstawić tylko początki funkcjonowania szkoły, na siedzibę której wybrano gmach przy placu Mostowym, w pobliżu Odry. Jak większość budynków był on mocno zniszczony, a jego wyposażenie rozkradzione. Oględziny budynku dokonane w 1948 roku nie napawały optymizmem: Obserwacja budynku wykazała, że składa się on z 10 większych sal i 5 małych, posiada ustępy i piwnice. Na strychu zauważono wielki zegar wieżowy, bardzo uszkodzony dach, a w salach brak pieców, niektórych ram okiennych, wszystkich szyb, uszkodzone podłogi, ściany, brak instalacji elektrycznych, zamków, a w ustępach brak muszli, zbiorników na wodę, piecyków gazowych, drzwi i ram okiennych. Przewody gazowe i wodociągowe były przerwane, brakowało muszli i kurków przy wodociągach. W jednej z sal (dzisiejsza kuchnia) spostrzeżono wielką szafę obitą blachą, bardzo ciężką, przez co może nie uległa kradzieży. Cieszyć się jednak należy z faktu, że raciborska Dziesiątka otrzymała własny budynek, co w trudnych, powojennych czasach wcale nie było takie oczywiste.
Kwalifikację dzieci do szkoły specjalnej rozpoczęto w grudniu 1948 roku. Przebadano uczniów z siedmiu raciborskich szkół podstawowych (3 tysiące dzieci) i wytypowano 116 dzieci z upośledzeniem umysłowym. 1 marca 1949 roku w szkole specjalnej rozpoczęło naukę 60 uczniów. Klimat wówczas panujący najlepiej oddaje relacja pierwszego kierownika placówki Ludwika Halewskiego: – Dziwny nastrój był w tym pierwszym dniu w nowej szkole. Silna zamieć śnieżna, 18 wynędzniałych, zmarzniętych i przestraszonych dzieci (...). Ten dziwny nastrój pogłębiały trzy matki, które przyszły z dziećmi, bo płakały, prosząc, by im pozwolono posyłać dzieci do dawnych szkół, że ich dzieci w niczym nie zawiniły, są mądre itp. Jakoś nie skutkowały wyjaśnienia nauczycieli – matki nie rozumiały celu istnienia szkoły specjalnej. Jeden z ojców, już w podeszłym wieku, przyprowadził córkę (...) i tak dziwnie zachowywał się, jakby zasłużył na jakąś karę, jakby rozmawiał z kierownikiem zakładu karnego, a nie z nauczycielem – wychowawcą. Gromadka dzieci grzejąca się pod piecem, chociaż w sali było dostatecznie ciepło, tylko wzrokiem pilnie wodziła po wszystkim, co ją otaczało. Dzieci wykazywały wyraźną obawę. Wkrótce okazało się, że je od dawna straszono wysłaniem do „i-a”, w której będą bite. Jedna z matek (...) wprost zapytała kierownika, czy „dzieci zostaną wywiezione”.
W pierwszych latach nauki uczniowie posiadali po jednym zeszycie z szarego, pakunkowego papieru. Brak było także podręczników. „Wypisywaliśmy zdania na kartkach, które później dzieci czytały. Po pewnym czasie dostaliśmy nareszcie książki ze szkół zwykłych – był to elementarz Falskiego. Korzystaliśmy też z papieru, który pozostał po Urzędzie Pracy, a był przechowywany w czasie wojny w olbrzymiej szafie obitej blachą pancerną. Były to kartki zadrukowane tylko z jednej strony, więc można je było wykorzystać”.
Opieka nad dziećmi nie polegała wyłącznie na nauczaniu i wychowywaniu. Dzieci, często głodne, trzeba było przede wszystkim nakarmić. Trudności socjalne w kuchni szkolnej i świetlicy obrazuje zapis z zebrania Rady Pedagogicznej: „W celu usprawnienia rozdzielania posiłku postanowiono zakupić wiadra i chochle dla każdej klasy jedno i w nich roznosić posiłek do klas. Nalewanie do garnuszków będzie się odbywało w klasach. Po śniadaniu wszystkie garnuszki w każdej klasie będzie mył jeden dyżurny, codziennie zmieniany. Zakupione zostaną również trzy miednice do klas. W organizowaniu świetlicy szkolnej mamy trudności; oprócz braku mebli i jakichkolwiek gier dzieci dotkliwie odczuwają brak piłki. Stąd mało dzieci zostaje po lekcjach w świetlicy”.
Dariusz Chojecki nauczyciel historii w Zespole Szkół Specjalnych w Raciborzu