Nikogo na siłę nie chrzcimy
Polski misjonarz swoje miejsce na ziemi znalazł tam, gdzie zegarek przestał spełniać swoją rolę. W indiańskiej osadzie Chupa - Pou słowo czas nabrało innego znaczenia.
O. Beniamin do rodzinnych Rud przyjechał na trzymiesięczny urlop, który przysługuje mu raz na trzy lata. Coś jednak przeszkadza mu w beztroskim przeżywaniu wakacji. – Ciągnie mnie już do Paragwaju – wyznaje. Ze wzruszeniem odbiera też wszystkie mejle, które docierają do niego z dalekiego kraju. Jak trafił z Rud do paragwajskiego buszu? – Od najmłodszych lat byłem blisko Boga. Nasza rodzina była bardzo katolicka, byłem ministrantem. Chodziłem często na pielgrzymki. Tam coś zaczęło się dziać. Rozważania, literatura. Miałem też takiego kleryka w parafii i tak jakoś napatoczyła mi się ulotka o seminarium księży werbistów. Pojechałem do nich i dali mi do myślenia. W Rudach wybuchła bomba, bo nikt poza tym klerykiem i proboszczem nie spodziewał sie, że mogę zostać księdzem. Mówiłem wszystkim, że idę na architekturę – wspomina o. Beniamin.
Zaczęło się od Winnetou
Przyszły misjonarz odbył nowicjat w Chludowie koło Opola, potem dwa lata studiował filozofię w Nysie. Kiedy pojawiła się możliwość, żeby kontynuować studia w Paragwaju, skorzystał z szansy. Pojechali we trójkę. Były lata 80. XX w. i załatwienie wszystkich formalności, związanych z wyjazdem, nie było łatwe. W 1988 r. o. Beniamin przyjął święcenia kapłańskie. W Paragwaju. Swoją mszę prymicyjną odprawił w Polsce dopiero po pięciu latach, kiedy przyjechał na pierwszy urlop. – W Rzymie zapadła decyzja, że zostaję w Paragwaju, co mnie bardzo ucieszyło. Już wcześniej interesowałem się sprawą Indian. W dzieciństwie czytałem książki o Winnetou, na studiach miałem miesięczną praktykę wśród Indian i tak mi zostało – opowiada misjonarz.
Słodka kuchnia
Do indiańskiej osady Chupa-Pou trafił w 1990 r. Obecnie wspólnota posiada 8 tys. ha, ale jak zaznacza misjonarz, walka o to, żeby Indianie mieli legalnie swoją ziemię, z której nikt nie będzie ich przeganiał, trwała... 20 lat. – To problem większości Indian. Tam często na jeden kawałek ziemi jest kilkanaście tytułów własności. Wygrywa najsilniejszy. Gdyby nie pomoc Kościoła katolickiego, większość wspólnot nie mogłaby się cieszyć aktem własności – tłumaczy o. Beniamin.
Rolnik i nauczyciel
Na początku po prostu z nimi był, dostosowując się do ich stylu życia. Stopniowo zaczął pomagać w sprawach rolnictwa i hodowli zwierząt, bo z tego co dawał las trudno było im przeżyć. Później pojawiła się kwestia szkolnictwa. – To było na ich prośbę, żeby dzieci Indian nauczyły się czytać, pisać. By mogły poznać samych siebie i świat, który ich otacza i wybronić się przed tym, co skazywało ich na zagładę. Założyliśmy szkołę, najpierw podstawową, potem średnią. Wybór padł na kierunek rolniczy, bo rolnictwo, hodowla zwierząt, przy braku rynku pracy, dawały szanse na wyżywienie rodziny. Wszystko ustalane było z władzami indiańskimi. Chodziło o to, żeby zachować ich kulturę, język, zwyczaje, ale żeby też przyjęli pewne rzeczy ze szkoły białych. Konieczna była też walka o to, by ich edukacja była uznana przez rząd paragwajski – opowiada o. Beniamin.
Podstawowe potrawy Indian to biała kukurydza i maniok, poza tym groch, fasola. – Uwielbiają słodycze, więc uprawiają dużo trzciny cukrowej. Pasuje im mięso, więc sprowadziliśmy „nasze” zwierzeta: kury, kaczki, owce, kozy itp., bo las nie jest w stanie wyprodukować tyle pożywienia. Uprawiają swoje poletka. Klimat jest sprzyjający. 2 – 3 razy do roku można zbierać plony. Misjonarze pomagają organizować robotę. Tam jedni drugim pomagają, bo większość robót trzeba wykonywać ręcznie, a temperatura dochodzi do 40 stopni dziennie – mówi misjonarz. Mieszka w takim samym jak oni drewnianym domku w wiosce. – Nie mieli zwyczaju budowania domów. Żyli w obozowiskach, wokół ogniska. Do dziś w domach gotuje się tylko jak deszcz pada i śpi się w nich. Indianie wymieniają się też domami jak potrzebują zmian. Zachowali coś z koczowniczego trybu życia
Wymiana uczuć
Indianie w Paragwaju mają nieco azjatyckie rysy twarzy. – To bardzo wesoły, otwarty naród. Przyjęli mnie od razu jak jednego ze swoich, a ja próbowałem im się jakoś odwdzięczyć. To taka wzajemna wymiana uczuć, spostrzeżeń. Dali mi uczucie satysfakcji, spełnienia, zadowolenia. Teraz, po 20 latach, romantyzm się skończył. Zastanawiam się jaka będzie ich przyszłość. Do jakiego stopnia i przed czym ich przestrzegać. Myślę o tym, żeby powoli oddalać się dla ich dobra, żeby poszli dalej sami, byli niezależni. Mam już pokój 30 km dalej, we wspólnocie werbistów. Na pewno takie rozstanie będę przeżywał. Jestem z nimi na całego. Znam ich wszystkich z imienia, 600 ludzi – mówi o. Beniamin.
Chrześcijanie bez chrztu
Misjonarz podkreśla, że nikogo na siłę nie nawraca. – Chrzty odbywają się dopiero jak sami się na to zdecydują. Wszystko na zasadzie tolerancji. Wśród Indian jest dużo chrześcijan, bo żyją jak chrześcijanie, a to jest ważniejsze. Ich wierzenia nie są tak bardzo różne od naszych. Wierzą w stworzyciela ich lasu, który chroni ich przed niebezpieczeństwami, a po śmierci przyjmie ich do siebie. Dlatego inaczej, z większym zrozumieniem, przyjmują śmierć. Czasem żyją bardziej po chrześcijańsku niż my – przyznaje misjonarz. Obecnie zajmuje go temat szkoły średniej, która funkcjonuje od czterech lat, ale nie ma swojego budynku. – Szukamy funduszy, żeby stworzyć trzy aule, małą salę internetową, bo książki są bardzo drogie. Próbujemy to realizować, ludzie są dość szczodrzy. W grudniu zaczynają się wakacje letnie, chcemy zacząć rozbudowę – planuje o. Beniamin.
Czy myśli o powrocie do Polski? – Kiedy ludzie mnie pytają, kiedy wrócę, odpowiadam, że mam zarezerwowane miejsce na cmentarzu w Paragwaju – mówi z uśmiechem. – Nie planuję powrotu. Kiedyś na wysłany list odpowiedź przychodziła po trzech miesiącach. Dziś są sms-y, maile, człowiek czuje się spokojniej, na bieżąco wie co z rodzicami. Cieszę się, że tam jestem – kończy misjonarz.
(e.Ż)