Jedyna taka w Raciborzu
– Pół Polski objechałem, na Allegro się naszukałem a w sumie znalazłem ją tak blisko, w Opolu – gdy Adrian Kitel (rocznik 1971) mówi o swojej warszawie, jest autentycznie wzruszony.
Taki samochód wymarzył sobie już dawno. Skąd to zauroczenie u kogoś, kto PRL i jego relikty pamięta jedynie z książek i opowiadań starszych? – To fascynacja z lat młodości – wspomina. – Kiedyś, gdy mieszkaliśmy jeszcze na Batorego, bajtel wtedy byłem, wyszedłem z klatki schodowej a przed bramą stała taka właśnie garbata warszawa. – Byłem pod wrażeniem – wspomina. – Wyglądała jak wielka niebieska krowa. Na podobną „niebieską krowę” trafił niecałe 3 lata temu u blacharza w Opolu. Te, które wcześniej oglądał to były zwykle kompletne wraki, odarte niemal ze wszystkiego. – Widać było, że ten blacharz próbował ją trochę zrobić, żeby nadawała się na sprzedaż. Za kultowego wraka Adrian zapłacił 12 tys. złotych. – To była okazja – wspomina.
Tysiąc razy mniej
Do Raciborza niebieska M–20 przyjechała na lawecie. Wtedy jej nowy właściciel przyjrzał jej się z bliska. Pierwotny entuzjazm, że kupił całkiem nieźle utrzymany samochód zgasł. Ale miłość do starej warszawy pozostała. I z dnia na dzień rosła. Adrian i jego przyszła żona wymyślili wtedy, że pojadą swoją nową starą warszawą do ślubu. To było spore wyzwanie. Najpierw trzeba było rozłożyć samochód na czynniki pierwsze, a potem mozolnie go składać, dokupując oryginalne zapasowe części, których na rynku nie ma wcale tak wiele. I nic w tym dziwnego, produkcję warszaw rozpoczęto w 1951 roku a zakończono w 1973. Z tym, że ostatni samochód tego właśnie modelu, M–20 zjechał z taśmy produkcyjnej dokładnie pół wieku temu, w 1961 roku. O historii tej marki Adrian mówi z pamięci. – To samochód produkowany na licencji pobiedy z lat trzydziestych a sięgając bardziej wstecz, amerykańskiego packarda – opowiada. – Tych samochodów wyprodukowano raptem 273 tysiące, z czego 70 tysięcy poszło na eksport. Przez pierwsze trzy lata składano je tylko z części przywożonych z ZSRR. Oczywiście tych samochodów miało być więcej, plan zakładał, że w pierwszym roku w FSO mieli wyprodukować 25 tysięcy samochodów a z taśmy zjechało… 25 sztuk.
Wóz pułkownika
Adrian Kitel jest trzecim właścicielem wiekowego auta. – Pierwszym był wojskowy, jakiś pułkownik, bo to były samochody dla dygnitarzy i dla wojska. Nie wiem dokładnie, kto to był, ale kiedyś na pewno do tego dojdę – zapewnia. – Drugim właścicielem wiekowej M 20 był blacharz z Opola. – Druga żona – mówi o czasami pieszczotliwie o swojej warszawie Adrian. A zazdrosna jest o nią ta pierwsza, prawowita żona Marta. Że ciągle przesiaduje w garażu, że wydaje na nią za dużo pieniędzy. Ale tak naprawdę jest dumna z hobby męża, bo też chciała zdążyć z kupnem i remontem warszawy na ślub.
18 na setkę
Wielka, kremowa M–20 zachwyca gabarytami i łagodną linią. Przejażdżka nią to sama przyjemność. Z przodu i z tyłu wygodne kanapy, w takim samym kolorze co karoseria, a na każdej może zasiąść wygodnie trójka pasażerów. Jedynie, czym nie zaimponuje współczesnym samochodom to parametry techniczne. – Moja M 20 ma oryginalny, dolnosuwowy silnik, taki jakie montowano w pierwszych samochodach. Pod maską 50 koni mechanicznych. Za to pali jak smok. Według papierów 14 litrów benzyny, a tak naprawdę 18. Skrzynia biegów w podłodze, choć powinna być oryginalnie w kierownicy, ale coś tam nie stykało i musiałem przerobić. Ale na pewno wrócę do tych biegów w kierownicy – zapewnia właściciel, który musiał się nauczyć jeździć tym starym samochodem z trzema biegami. – Gdy się tak jedzie, to czasami mechanicznie chcę wrzucić czwórkę a tu zgrzyt – śmieje się. – Według książki powinna wyciągnąć 105–110 kilometrów na godzinę, ale ja nią jechałem tak siedemdziesiąt z hakiem. I to z górki.
Po części ze świecą
Kremowa warszawa nie opuszcza garażu czy podwórka zbyt często. Po pierwsze dlatego, że jest jeszcze w niej wiele do zrobienia a Adrian chcę mieć swój samochód dopracowany do najdrobniejszego detalu. – Oczywiste, znawca dopatrzy się, że nie wszystkie szczegóły są oryginalne. Wielu też jeszcze brakuje. Tylko jedna klamka jest z tego modelu, taka z rowkami, pozostałe trzy już z tego późniejszego – wylicza. Ale I bez tych drobiazgów auto robi wrażenie.
Jest też drugi powód, dlaczego auto nie pojawia się zbyt często na raciborskich drogach. Jest nim obawa o jego stan. – Gdyby ktoś mnie stuknął, to chyba bym się zapłakał – żartuje Adrian. Choć jest w tych słowach wiele powagi, bo części do warszawy są naprawdę trudno dostępne na rynku wtórnym, a te, które można kupić mają wygórowaną cenę. – Najtrudniej jest dostać blacharkę i oryginalne ozdobne chromowane wykończenia jak np. kły. Dlatego co jakiś czas Adrian puszcza w prasie lokalnej i branżowej ogłoszenie: Kupię części do samochodu warszawa M–20 wszystkie mechaniczne i blacharskie. – Ale odzew tu, w Raciborzu jest niewielki. A to jest niewyobrażalne, co niektórzy ludzie w garażach czy na strychach trzymają. On sam ma już niemal pół garażu części zamiennych. Tak na wszelki wypadek…
Kremowe cacko
Swoją warszawą Adrian Kitel pojechał do ślubu. Sprawdziła się połowicznie. To znaczy na ślub i na wesele parę młodą dowiozła. Ale już na zdjęcia ślubne do Tworkowa – nie. To był jej ślubny debiut. W ubiegłym tygodniu zrobiła to po raz drugi. Tym razem w środku, w charakterze panny młodej siedziała siostra właściciela. W czasie weselnej uczty warszawa stała na raciborskim Rynku i przyciągała wzrok przechodniów. Ludzie stawali, oglądali kremowe cacko. Niektórzy robili jej zdjęcia. A temu wszystkiemu przyglądał się z zadowoleniem dumny właściciel. Adrian zarzeka się, że swojej warszawy nie sprzeda za żadne skarby świata, no chyba żeby jakaś bardzo kryzysowa sytuacja dotknęła jego rodzinę. Planuje też uzupełnić swój stan posiadania o syrenkę i wartburga. Na razie to plany, ale bardzo poważne. Chciałby, żeby jego synek, który ma teraz 5 miesięcy, odziedziczył po ojcu pasję do starych samochodów i kiedyś z taką dumą siadł za kierownicą staruszki warszawy, jak dzisiaj robi to jego ojciec, ściągając na siebie spojrzenia innych kierowców i przechodniów.
Jola Reisch