Z pamiętnika dyrektora izby wytrzeźwień
– Z alkoholem jest jak z brzytwą. Trzeba uważać – mówi Franciszek Baraniuk, który przez siedem lat był dyrektorem Miejskiej Izby Wytrzeźwień w Gliwicach.
Pastelowe ściany, lamperie i kafelki. O tym, że jest to obiekt zamknięty przypominają kraty w oknach, a w celach – brak klamek u drzwi. Tak wyglądała izba wytrzeźwień, kiedy jej szefem był Franciszek Baraniuk.
– Rozpoczynając pracę dostałem pusty budynek i musiałem uruchomić izbę. Projektowaliśmy nawet z moimi pracownikami łóżka, które by odpowiadały potrzebom izby. Wzdłuż łóżka przez środek biegła szczelina szeroka na 2 cm. Szczelina była po to, żeby człowiek nie leżał w moczu – opowiada Baraniuk. – Do mitów natomiast należy zaliczyć zamykanie w klatkach i zimne prysznice – zastrzega. Pacjentów na izbę wytrzeźwień dowoziła policja, straż miejska lub pogotowie. Najpierw osoba taka, tuż po ustaleniu jej tożsamości, przechodziła badanie lekarskie, po którym lekarz decydował, czy może ona pozostać w izbie. – Sporo było przypadków, że osoby te miały urazy wymagające leczenia w szpitalu, wśród nich takie, które bezpośrednio zagrażały życiu – wyjaśnia. Jeśli pacjent był tylko w stanie nietrzeźwości, został przyjmowany na izbę.
Do izby trafiali przedstawiciele najróżniejszych profesji. – Alkoholizm dotyczy całego społeczeństwa. Nie ma znaczenia, czy jest to naukowiec, dyrektor, czy też lekarz lub ksiądz. Ci ludzie po prostu znaleźli się w nieodpowiednim miejscu, czasie i stanie. Największy procent pacjentów stanowili nasi „stali klienci”. Bardzo często wracali. Mieliśmy nawet swoją „maskotkę”. Był to pan, który nigdzie nie mieszkał. Alkohol był dla niego wszystkim. Spał gdzieś po szopach, strychach lub działkach. Potrafił do nas wracać nawet 10 razy w miesiącu – mówi Baraniuk. On i jego pracownicy często przywozili do izby zapasowe ubrania, aby ci, których strój nadawał się do wymiany, mogli na siebie włożyć coś czystego. Pacjenci izby dostawali też kawę zbożową albo wodę mineralną. Ze stałym klientem izby pracownicy dzielili się własnym śniadaniem. – Romeczek często dostawał jakąś kromkę, bo żal było człowieka. Mógłby pójść do schroniska dla bezdomnych, ale tam warunkiem jest trzeźwość, a dla niego była to abstrakcja – tłumaczy były dyrektor izby.
Izba przeżywała największe oblężenie w wakacje, kiedy trafiało tu sporo młodzieży. Wzmożony ruch panował też w... okresie barbórkowym. Wtedy zdarzało się, że wszystkie 18 miejsc było zajętych. Na izbę można było trafić mając 0,5 promila alkoholu we krwi. Rekordziści przy 3,5 promilach potrafili stać na jednej drodze. – Byli i tacy, którzy mieli 6 promili, ale to już efekt długotrwałego picia, kiedy jeszcze nie spadł poziom alkoholu. Zdarzały się też osoby agresywne. Dla tych mieliśmy pomieszczenie, gdzie do łóżek przymocowane są pasy. Przypinało się nimi tych bardziej agresywnych. Nie było to łatwe, trzeba było użyć siły, a jednocześnie uważać, żeby nic nie zrobić takiemu człowiekowi. Najczęstsze przypadki jednak to ludzie pijani, którzy już nie mogli ustać na nogach. Kiedy już przychodzili do siebie, chętnie korzystali z prysznica. Najczęściej po 8 godzinach niektórych można było wypuścić – opowiada pan Franciszek.
Jak wspomina były dyrektor izby, podczas pracy na izbie wytrzeźwień zdarzały się sytuacje śmieszne, smutne i straszne. – Smutne było to, że trafił do nas 12-letni chłopak. To był najmłodszy pacjent. Przywieziono go w stanie upojenia. Leżał na jednej z głównych ulic miasta. Zdarzało się też, że trafiała do nas młodzież po dyskotekach, z soboty na niedzielę. Ich zachowania były różne. Czasem rodzice mieli pretensje, że ich dziecko zostało zatrzymane. Z kolei jednego chłopaka trzeba było ratować przed matką. Przyjechała po syna i rzuciła się na niego z pięściami, trzeba było ich rozdzielić. Była też sytuacja, kiedy żona przyjechała po męża i na miejscu próbowała wymierzyć sprawiedliwość. On – dobrze zbudowany, 1,80 m wzrostu, ona ważyła może z 60 kg, ale takiej „walki bokserskiej” jeszcze nie widziałem, od razu się poddał, nie miał żadnych szans – opowiada dyrektor.
Pewnego dnia z radiowozu wyprowadzono mężczyznę. Po około 20 minutach, kiedy pacjent znalazł się już na izbie i kładł się spać, z zewnątrz rozległo się szczekanie. – Było to tak głośne, natarczywe, wyczuwało się, że zwierzę jest przerażone. Patrzę, a to szczeniak, na krótkich łapkach. Próbowałem go przepędzić. Tymczasem z sali dobiega głos: „Misiek!”. Szczekanie jeszcze się wzmogło. Ani pacjent, ani Misiek nie chcieli się uspokoić. Po kilkunastu minutach otworzyliśmy drzwi. Pan zawołał psa, ten zwinął się w kłębek na łóżku i spali tak razem kilkanaście godzin – wspomina pan Franciszek.
Jak dodaje, najtrudniejsze były dla niego rozmowy z rodzinami, matkami, żonami, które prosiły o pomoc, bo nie dawały sobie rady z pijanym człowiekiem. – Byłem w mieszkaniu, gdzie żona wstawiła sobie kratę do drzwi pokoju. Zamykała się tam na kłódkę z 3-letnią córeczką, kiedy mąż zaczął pić. Siedziała tam do rana i uciekała, zanim mąż się obudził. Nie można było patrzeć na cierpienie tych rodzin – mówi Baraniuk.
Straszne były zgony pacjentów. Organizm ludzki dawał znać, że jednak nie jest ze stali. – Parokrotnie wzywany byłem w nocy na izbę, bo zdarzały się zgony. Później prokurator i przesłuchania, aby wyjaśnić jak doszło do śmierci. Były też przypadki prób samobójczych. Jedną pamiętam szczególnie. Człowiek był bardzo spokojny, ale pracownicy ciągle spacerują po korytarzu i sprawdzają przez wizjer czy wszystko w porządku. Pracownik zajrzał akurat kiedy pacjent zaciągnął prześcieradło i zrobił pętlę na szyi. Działanie było natychmiastowe, udało się go odratować. Miał schorzenie psychiatryczne, trafił do szpitala. Osobiście jechałem i powiadomiłem o tym fakcie rodzinę – wspomina były dyrektor.
Zdarzało się, że policja przywoziła na izbę narkomanów. – Był młody człowiek, który twierdził, że ma hiv. Wyjął strzykawkę i zagroził: „Spróbuj do mnie podejść”. Najważniejsza była rozmowa. Mieliśmy czas, nie spieszyliśmy się. Zapytałem, czy zapali. Dostał też kromkę chleba i ciepłą herbatę. Ten chłopak był zabiedzony, potrzebował ogrzać się, coś zjeść, a wszyscy go wyganiali. Warunek jest taki – osoba, której chcemy pomóc musi tego chcieć, bo jeśli tego nie chce, to żadna siła nie pomoże. Współpracowaliśmy z policją, Pogotowiem Ratunkowym, Strażą Miejską oraz klubem AA, Gminną Komisją Rozwiązywania Problemów Alkoholowych. Zawsze rozmawialiśmy. Po wytrzeźwieniu każdy kto chciał, mógł porozmawiać z psychologiem. Pani psycholog miała adresy wszystkich instytucji i mogła pokierować tych ludzi, żeby im pomóc, ale musieli chcieć. Aby skutecznie pomagać człowiek musi się znaleźć na samym dnie, ale ta granica „samo dno” jest płynna i czasami można przedwcześnie zakończyć żywot. Człowiek najpierw pije dla towarzystwa, później sam wieczorem i cały czas myśli, że nad tym panuje. Potem zaczyna przeszkadzać rodzinie, traci pracę, a pieniędzy na alkohol brak. Sprzedaje więc wszystko co znajdzie w domu – mówi pan Franciszek.
Jak dodaje, izba wytrzeźwień nie załatwia sprawy. – Istnieje tylko po to, by na jakiś czas przetrzymać takiego człowieka. W wielu przypadkach policja przywoziła nietrzeźwych z domu, bo stwarzali zagrożenie dla własnej rodziny. To takie chwilowe oderwanie człowieka nietrzeźwego od rodziny, której przeszkadza. Namawialiśmy zawsze pacjentów, żeby podjęli leczenie. Nasza „maskotka” – Romeczek trzy miesiące przebywał w zakładzie zamkniętym. Spotkałem go potem, był czysty, ogolony, poznał jakąś kobietę, z którą zamieszkał. Ale po miesiącu znowu wylądował na ulicy. Przyszli do niego kumple, zorganizowali imprezę i ta kobieta wyrzuciła go z domu. Miał szansę, przeszedł leczenie, poznał osobę, która mu pomogła, ale nie skorzystał z tej szansy. Z alkoholem jest jak z brzytwą. Trzeba uważać – kończy Franciszek Baraniuk.
(e.Ż)