Zawsze czułam się Polką
Kiedy trzy młode nauczycielki z Gimnazjum nr 3 w Raciborzu: Ewa Koczwara, Mirella Obłąg i Ewa Kuźnik udając się z wizytą do partnerskiej szkoły w Wrexham nie przypuszczały, że za sprawą tamtejszego nauczyciela odkryją przejmującą historię losów jego matki Janiny.
O polskich korzeniach, wojennej tułaczce i losach Polaków z Janiną Sznerch, Polką mieszkającą w angielskim Wrexham rozmawiała Ewa Koczwara.
– Pani angielski dom jest pełny polskich pamiątek i wspomnień. Jak to się stało, że synowie urodzeni i wychowani w Anglii posługują się piękną polszczyzną?
– W Wrexham mieszkam od zakończenia II wojny. Tu w Anglii zawsze się czułam Polką. W domu mówiliśmy zawsze w ojczystym języku, stąd synowie dobrze mówią po polsku. Postanowiliśmy tak z mężem, ponieważ wiedziałam, że my w domu dobrze możemy nauczyć dzieci języka polskiego, a chłopcy nauczą się języka angielskiego w szkole. Nawet do mojego pieska mówię po polsku, a on to świetnie rozumie, choć rozumie też po angielsku. Moje siostry również mieszkają w Anglii, kiedy spotykamy się, rozmawiamy przez telefon, opowiadamy sobie wszystko w naszym ojczystym języku. Codziennie też kupuję i czytam polską prasę „Dziennik Polski”, dlatego wiem, co się u was dzieje.
– Skąd pani pochodzi?
– Mieszkałam w małej osadzie w Redutach (obecnie Białoruś) około 24 km od miejscowości Grodno, razem z rodzicami, 4 siostrami oraz bratem. W Redutach mieszkało około 13 rodzin – Polaków, których rodziny walczyły w I wojnie światowej. Mój ojciec też walczył z Rosjanami w I wojnie, był kapralem i po wojnie otrzymał trochę ziemi w Redutach. Mieliśmy dużą gospodarkę: 23 hektary ziemi i 3 hektary łąki, 7 krów, 3 konie, 100 owiec, świnie, kury i kaczki. Rodzice dorabiali się swojego majątku przez około 20 lat.
– Co się stało w Redutach po 17 września 1939 roku?
– Rosjanie zabrali ojca do więzienia w Grodnie, a potem w Jeziorach. Tam ciągle wypytywali go o I wojnę światową, jaki miał stopień wojskowy, gdzie była przechowywana broń itd. Po jakimś czasie wypuścili go. 20 lutego 1940 r. w nocy Rosjanie zawieźli wszystkich mieszkańców osady do szkoły w Redutach. Potem zaprowadzili nas do bydlęcych wagonów. Tam nie było miejsca by usiąść albo położyć się. A luty tego roku był bardzo mroźny. Pamiętam, że którejś nocy moje włosy przymarzły do wagonu. Jechaliśmy tak około 3 tygodni, nie było co jeść, pić. Mama czasami wyskakiwała z wagonu i topiła śnieg na wodę. Wywieźli nas na Ural. Cały rok byliśmy w Rosji. Rok później przyszła amnestia, wtedy Polacy mogli zapisywać się do wojska polskiego. Tato poszedł do polskiego wojska w październiku 1942, bo chciał zawalczyć o swoją ziemię, o swój dom. A moja mama razem z szóstką swoich dzieci rozpoczęła podróż w nieznane.
– Jak wyglądała wasza tułaczka po świecie?
– Tułaliśmy się przez 3 lata. Bóg dał siły, by przez to wszystko przejść. W Persji siedzieliśmy na pewnym placu 3 dni, później siostry zachorowały na odrę. Pewnego razu, gdy byliśmy w Iranie, mama spotkała jednego człowieka z naszej osady w Redutach i pytając o swojego męża, dowiedziała się, że mąż zmarł na pewno w Rosji. Wtedy była rozpacz, ale mama nie traciła nadziei. Pojechaliśmy do Czerwonego Krzyża, do Teheranu, tam przyszedł pewien porucznik i pytał o rodzinę Czerwińskich. Powiedział: „Mam paczuszkę od męża”. Wtedy były łzy szczęścia i radości. Mama przez Czerwony Krzyż odnalazła ojca.
– Jak wspomina pani pobyt w Afryce?
– Byliśmy tam 5 lat, do 1948 roku. Razem z mamą i siostrami mieszkałyśmy w polskim obozie. Tam też utworzono dla polskich uchodźców szkołę: powszechną, ogólnokształcącą, kupiecką i krawiecką. Wojna się skończyła w 1945 roku i wtedy angielski król Jerzy VI powiedział do Polaków mieszkających w Afryce: „U mnie, w moim kraju jest miejsce dla Polaków”. Zafundował nam przelot do Wielkiej Brytanii. Tam połączyliśmy się z rodzinami.
– Pokochała pani Anglię?
– W Anglii pokochałam chłopaka z Polski. Mąż pochodzi ze Lwowa, był ode mnie 7 lat starszy. Zanim się poznaliśmy i pobraliśmy, przebywał jako jeniec w obozie razem z moim ojcem. Pobraliśmy się w 1949 roku i urodziłam mu czterech synów: Jerzego, Bronisława, Antka i Kazimierza.
– Czy udało się pani jeszcze zobaczyć rodzinne strony?
– W 1985 roku pojechaliśmy pierwszy raz do Polski do Kłodzka, do rodziny męża. Pamiętam, że kiedy samolot wylądował, coś jakby mnie zakłuło w piersiach. W 2008 r. pojechaliśmy na Białoruś, do mojego rodzinnego domu. Nic z niego nie zostało. Dowiedzieliśmy się, że całą osadę spalono. Został tam tylko jeden domek, w którym do tej pory mieszka rodzina Białorusinów. Kiedy przyjechaliśmy tam samochodem, poczułam, że odnalazłam dom. Ogarnęło mnie ogromne wzruszenie.