Nieobecny straci
Z byłym już posłem Henrykiem Siedlaczkiem, który przed tygodniem ostatni raz głosował w Sejmie RP VI kadencji, rozmawiamy o jego apelu by mieszkańcy byli obecni podczas wyborów.
– Pańska kampania wyborcza opiera się na przestrodze. Z plakatów poucza pan: Nie stać nas na nieobecność. Do kogo pan apeluje?
– Do mieszkańców Raciborszczyzny. Kiedy zabraknie nas przy urnach wyborczych pojawi się problem z wysłaniem do sejmu swego przedstawiciela. Albo pójdziemy na wybory albo możemy mieć problem. I tu nie chodzi o mnie, ale o reprezentanta tej ziemi, niezależnie od opcji jaką reprezentuje.
– Dlaczego jest pan przekonany, że na takiej nieobecności przy urnie 7 października coś stracimy?
– Nie stać nas na nieobecność, bo niczego dotyczącego nas nie można robić bez naszego udziału. W dodatku przekonaliśmy się przez dwie minione kadencje jaka to niesamowita różnica mieć swego człowieka w parlamencie. W przeszłości te ziemie były reprezentowane przez panów Fabiana, Wolnika, czy wcześniej Kolorza. Ale mieliśmy też długą przerwę zanim do Sejmu dostał się Andrzej Markowiak. I wtedy było trudno. Wiem to jako były starosta, gdy jeździło się po Śląsku i szukało sprzymierzeńców do naszych zamiarów. Oj, nie było to łatwe, nawet przy banalnych sprawach, gdy szuka się dodatkowych środków. Rozmowy wtedy toczyły się jak o ścianę.
– Jaki powinien być ten dobry reprezentant Raciborszczyzny w Sejmie?
– Opowiem na swoim przykładzie, bo myślę, że ten model się sprawdził. Pracuję na terenie powiatu raciborskiego, przede wszystkim, choć nie zapominam o innych rejonach, gdzie zyskałem poparcie, np. o stowarzyszeniu gmin górniczych gdzie wyszarpałem dla nich 14 mln zł rocznie opłat eksploatacyjnych. Ktoś, kto wywodzi się stąd ma sytuację handicapową, bo zostałem posłem będąc samorządowcem. Samorząd raciborski mnie urodził. Pieczowołowicie starałem się uczestniczyć w jego życiu. Tym, którzy teraz szczerzą zęby z plakatów, a nigdy wcześniej nie angażowali się w problemy Raciborszczyzny, należy zadać pytanie: gdzie byli? Ja mam co odpowiedzieć na takie pytanie.
– Skoro jest taki handicap (korzystna sytuacja), to w wyścigu o fotel poselski powinno być łatwiej?
– Ten handicap jest też odpowiedzialnością. Nikt się nami nie przejmie, jeśli nie będzie stąd. Poseł bierze swoje na grzbiet, ale to jest motywujące. Klasyczny przykład remontu Drogi Krajowej nr 45. Bez przygotowania posła do negocjowania problemu przez samorządy skończyłoby się na iluzorycznym pisaniu interpelacji. Na finanlne rozmowy o pieniądzach jechałem z przedstawicielami samorządów. Inaczej postrzega się w ministerstwach takiego posła, za którym idzie jeszcze ktoś – prezydent, przewodniczący rady miasta czy wójtowie. Który poseł spoza miasta zająłby się sprawą straży granicznej? To co nawyprawiał Arek Mularczyk wywodzący się z Raciborza wołało tylko o pomstę do nieba.
– Ale czy to poseł jest od takich działań? Czy nie wyręcza tu lokalnych władz?
– Oczywiście głównym zajęciem posła jest stanowienie prawa. To jasne, święte i proste. Ale nie uda się nikomu uciec od takiej pracy u podstaw. Popełnia błąd każdy kto uważa, że można się odciąć od środowiska, które daje mandat poselski. Obowiązkiem parlamentarzysty jest artykułować to w sejmie, słuchając co mówią ludzie stąd.
– Czy frekwencja wyborcza z ostatnich wyborów do samorządu to poziom wystarczający by dać posła Raciborszczyźnie?
– Nie gdybałbym tak. Trzeba wziąć sprawy we własne ręce by nie mieć później pretensji do kogoś. W wyborach trzeba uczestniczyć, a przynajmniej się powinno. Żyjemy w wolnym kraju i można o to tylko apelować. Wybory parlamentarne z reguły cechują się niższą frekwencją niż samorządowe czy prezydenckie. Ale nie stać ani powiatu, ani nas osobiście na zaniedbanie pod tym względem.
Rozmawiał Mariusz Weidner