Ukraińskie słoneczniki pani Agnieszki
19 listopada swoje 90. urodziny obchodziła Agnieszka Potyka z Budzisk. W rozmowie z nami opowiedziała o swoim życiu.
Pani Agnieszka urodziła się w Budziskach. Do 14 lat nie miała rodzeństwa. Potem urodziły się jej dwie siostry i dwaj bracia. – Zawsze jednak czułam się sama, bo byłam od nich dużo starsza – mówi jubilatka. Najpierw musiała pomagać rodzicom przy gospodarstwie, później na pół roku wyjechała do pracy w głąb Niemiec (Budziska należały przed drugą wojną do Niemiec), po powrocie przez trzy lata uczęszczała do szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. – Musiałam jeździć pociągiem, bo rodzice się bali, że jak pojadę na rowerze to po szkole pojadę do chłopaka – śmieje się mieszkanka Budzisk.
Przyszła wojna. Jeden z braci nigdy z niej nie wrócił, rodzina nie wie nawet gdzie dokładnie zginął. Po przejściu frontu przez wioskę, rosyjscy żołnierze wybrali zdolnych do pracy i wywieźli na wschód. Również młoda Agnieszka musiała przez pół roku pracować nad odbudową zniszczonych miast. Razem z nią zabrano jeszcze cztery inne dziewczyny z Budzisk. Rosjanie byli przekonani, że pomagali oni Niemcom. – Gdy jechaliśmy pociągiem do Dniepropietrowska było nas tylu, że na zmianę staliśmy i siedzieliśmy. Przejeżdżając przez most uszkodzony podczas wojny powiedzieli nam żeby nie oddychać, bo może się zawalić – wspomina. Agnieszka Potyka trafiła do wielkiej fabryki, w której musiała pracować ponad ludzkie siły. – O tym co tam się działo mogą mówić tylko ci co tam byli. To było straszne – ucina wątek kobieta. Z powodu złego stanu zdrowia, po pół roku odesłano ją do domu. Schorowana i wygłodzona, znów trafiła do zatłoczonego pociągu. – Pamiętam jednak tę chwilę bardzo dobrze. Droga powrotna była piękna. Wyjeżdżaliśmy z Dniepropietrowska nocą. Oświetlone tysiącami światełek miasto wyglądało cudownie. Potem te wielkie ukraińskie słoneczniki przy zachodzie słońca – zamyśla się pani Agnieszka.
W Budziskach wszystko było rozkradzione. – Przez pierwsze dni w domu miałam poczucie, że ktoś mi ukradnie chleb z talerza – mówi jubilatka i tłumaczy, że na wschodzie jedzenia było bardzo mało. Z choroby udało się jakoś wykaraskać i trzeba było się czymś zająć. – Jeździłam do pracy, przez zieloną granicę, do Czech. Pracowałam w Opawie. Tam w sklepach było dużo towarów, które zostały chyba po Niemcach. I zarobki nie były złe. U nas nic się nie działo – wspomina.
Matka Agnieszki martwiła się jednak o jej losy. Wkrótce rodzina kupiła zwierzęta i wszyscy byli potrzebni w gospodarstwie.
W 1949 r. odbyło się wesele. Mąż pani Agnieszki był ślusarzem. Jeździł na delegacje do Afryki i Argentyny. Po powrocie z jednej z wielu podróży nagle zmarł. Był to rok 1957 i zostawił Agnieszkę samą z pięcioletnim synem. – Byłam znów sama, nie wiedziałam co robić – wspomina wdowa.
W Rafamecie, gdzie pracował jej mąż, zaproponowano samotnej matce pracę. – Ja się zupełnie nie znałam na tych rzeczach. W końcu trafiłam na narzędziownię. Przepracowałam tam 25 lat. Po jakimś czasie znałam na pamięć wszystkie wymiary, kąty i inne cechy narzędzi – uśmiecha się. Pani Agnieszka do dziś potrafi zdziwić syna, który sięga po zły klucz aby coś przykręcić.
W wieku 60 lat poszła na emeryturę. – Teraz za te kilka groszy trzeba żyć – martwi się. Pomimo kłopotów zdrowotnych pani Agnieszka stara się być samodzielna. Pomagają jej jednak opiekunki. Po operacji oczu na nowo odkryła uroki telewizji i czytania. Na święta pisze kartki do całej rodziny. – Codziennie robię sobie obiad. Dziś nie obierałam kartofli bo wiedziałam, że pan przyjdzie. Zrobię sobie chleba – mówi podczas naszej rozmowy. Jej dom ogrzewa mały piec hanysek. Na parapecie od zewnątrz domu przesiadują koty. – To nie są moje koty, ale daję im jakieś jedzenie bo jest mi ich szkoda – spogląda w okno.
(woj)