Z Krzanowic na alpejskie szczyty
Góry pokochał w dzieciństwie i nie mogło być inaczej, skoro ojciec Patryka Zabrzewskiego pochodzi z Podhala. Prawdziwą miłość wszczepił mu dziadek, który pokazał mu malownicze Gorce.
– Co roku, gdy zbliżały się wakacje, rodzice „pakowali” nas do samochodu i zawozili do Ochotnicy, a stamtąd już rzut kamieniem było w Pieniny, Beskid Sądecki, Gorce i oczywiście w Tatry. Zawsze cieszyłem się, jak miałem możliwość pójścia w góry z moim dziadkiem. To on zaszczepił mi pasję, za co jestem mu wdzięczny – wspomina Patryk Zabrzewski. Tatry z bliska zobaczył jednak po raz pierwszy dzięki swojej matce chrzestnej Kryśce z Poronina, z którą chodzili do Doliny Kościeliskiej, na Giewont, a potem zdobywali wyższe szczyty typu Świnica czy Rysy. Patryk Zabrzewski po ukończeniu Technikum Budowlanego w Raciborzu, uzyskał indeks na Politechnikę Śląską w Gliwicach, gdzie studiował budownictwo w filii uczelni w Rybniku, a następnie zdobył tytuł magistra na politechnice w Gliwicach. Właśnie w czasie studiów poznał kolegów Piotrka Lillę, Jacka Kozika i Marcina Widucha, z którymi dzieli swą fascynację górami. Będąc jeszcze w szkole średniej, a potem już na studiach, przeszedł całe Tatry polskie i słowackie.
Wszedł na „Dach Europy”
Z kolegami ze studiów zaczął bardziej poważnie myśleć o górach. W 2008 r. wspólnie wyjechali w Alpy, by zdobyć najwyższy szczyt Mont Blanc, zwany potocznie „Dachem Europy”. Ponieważ wcześniej chodzili tylko po Tatrach, był to pierwszy tak poważny wypad. Dlatego przez trzy miesiące przygotowywali się do niego kondycyjnie, dwa, trzy raz w tygodniu biegając po kilka kilometrów. Kupili też niezbędny sprzęt, odzież termoaktywną, odpowiednie buty i kurtki. – To był spory wydatek finansowy, gdyż sprzęt do najtańszych nie należy. Jeszcze dziś wspominamy z Piotrkiem, nasz pierwszy wspólny zimowy wypad w Beskid Śląski, na drugim roku studiów. Od taty, który pracował w Straży Granicznej, miałem twarde wojskowe buty – opinacze, zwykłą zimową kurtkę i ciężki plecak. Brnęliśmy na Baranią Górę po pachy w śniegu, ale udało się – śmieje się pan Patryk.Każdy następny poważniejszy wyjazd w góry wiązał się z sukcesywnymi zakupami: kurtki, butów, plecaka. Dziś młody alpinista skompletował już potrzebny sprzęt, a większy problem pojawia się jedynie, gdy musi zorganizować pieniądze na dojazd lub przelot.– Mont Blanc był moim marzeniem. W bardzo starej kapliczce, którą mijaliśmy wracając z Piotrkiem Lillą z Turbacza ukryliśmy kartkę z obietnicą, że 2007 r. wejdziemy na ten alpejski szczyt. Niestety, tego marzenia nie udało się nam zrealizować wspólnie, gdyż kolega rok przede mną wszedł na Mont Blanc. Teraz gdy idziemy w Gorce zastanawiamy się, czy karteczka jeszcze tam jest – opowiada pan Patryk.Pamięta wakacje, które spędzał u dziadków. Pewnego razu Piotrek napisał, do niego czy nie czas, aby porwać się na „większą górkę”, zachęcał, aby w ciągu dwóch, trzech lat spróbować wejść na Mont Blanc. Wydawało się to wtedy nieosiągalne. Dopiero na piątym roku studiów pojawiła się okazja na wyprawę w Alpy, na Mont Blanc. Przesądził telefon od kolegi Krzyśka Popardowskiego, który zaliczył również wiele ekstremalnych wypadów (m.in. pojechał na rowerze do Medjugorie do Chorwacji). Informacja, że grupa, która wybiera się do Chamonix we Francji, by wejść na Mont Blanc, potrzebuje jeszcze jednej osoby zelektryzowała pana Patryka. Podjął decyzję natychmiast. – Zrobiłem rozeznanie czego mi brakuje. Koszty nie były wysokie, bo zdecydowaliśmy się pojechać do Francji samochodem. Pomimo, że zacząłem pracę w nowej firmie w Gliwicach, udało mi się uzyskać urlop. O swej decyzji nie od razu powiedziałem rodzicom, choć zawsze mówię im prawdę. Dowiedzieli się później, jak już wszystko było zorganizowane. Myślę sobie czasem, że bardziej martwi się tata, mama natomiast cieszy się i każe sobie od razu pokazywać zdjęcia, jest ze mnie dumna – opowiada. Na Mont Blanc pojechał na początku lipca z kolegami z Łazisk. Ponieważ był to pierwszy ich tak poważny wypad, podchodzili do niego z rozwagą. Na miejscu zrobili rekonesans, znaleźli pole namiotowe. Postanowili wejść uczęszczaną, klasyczną drogą, którą wchodzili pierwsi zdobywcy Mont Blanc. – Wejście na szczyt zajęło nam trzy dni. Pogoda, która początkowo była nie najlepsza, znacznie poprawiła się, bezchmurne niebo, słońce – trudno lepszą sobie wymarzyć. Realizowało się moje marzenie z dzieciństwa, to pchało mnie do góry. Myślałem wówczas o swoim dziadku, który rok wcześniej odszedł – wspomina krzanowicki alpinista. Pan Patryk zapewnia, że pokonywanie Alp, to dużo większy wysiłek niż wędrówki w polskich górach. Ludzki organizm inaczej zachowuje się w miarę zwiększania wysokości. Więcej wysiłku trzeba było też włożyć w kondycyjne przygotowanie. Jednak góra okazała się łaskawa.