Zasłużona emerytura
Ks. Jan Szywalski – żegna się z funkcją proboszcza w Studziennej po 40 latach. Jest obdarzony wieloma talentami. Jednym z nich – znajomością języka migowego – służył głuchoniemym przez 50 lat. Ma duży dystans do siebie i jest niewątpliwym przykładem na to, że Bóg powołuje do swojej służby. Może dzisiaj za św. Pawłem powiedzieć: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”.
– Minęło ponad 50 lat od święceń kapłańskich i 75 lat życia. Jak ksiądz widzi tę drogę kapłańską z perspektywy tak długiego czasu?
– Minęło w tym roku 50 lat mojej posługi w Raciborzu – dwie trzecie mojego życia. Najpierw byłem wikarym w parafii św. Mikołaja, potem wikarym w Studziennej i od 40 lat proboszczem tutaj. Razem ze mną jest tu moja siostra bliźniaczka. Wszystko zaczęło się od mojego domu rodzinnego w Krapkowicach-Otmęcie. Nie miałem właściwie ojca od czasów wojny, ale jednak dom był bardzo religijny. Moja matka bardzo ciężko pracowała po wojnie, miała nas trójkę na utrzymaniu i ciężko jej było jako wdowie wojennej. Znaleźli się dobrzy ludzi, którzy pomagali, matka była ufną i dobrą kobietą, inteligentną, ale nie miała możliwości się wtedy kształcić. Wiara w Opatrzność pozwoliła nam przetrwać te trudne czasy. Moja parafia, gdzie się wychowałem, bardzo po wojnie ucierpiała od Armii Rosyjskiej, ksiądz proboszcz został zamordowany, także mieszkające tam siostry zakonne. Potem po wojnie z tej parafii wyszło 10 nowych kapłanów. Nawet w mojej rodzinie była pewna tradycja, można powiedzieć, że kapłaństwo mam w genach. Nie od strony ojca, bo ojciec był łodziarzem, pływał na barce na Odrze. Przy różnych okazjach było to wspominane, że od dzieciństwa byłem przeznaczony do tego, żeby łowić ryby, a potem ludzi. Ale matka nie chciała dla mnie takiego tułaczego życia. Od strony matki zaś w każdym pokoleniu był ksiądz. Brat dziadka był księdzem, brat matki także – niestety wcześnie umarł na raka krwi w Bytomiu. W tym pokoleniu ja jestem. Obawiam się, że w następnym pokoleniu nie będzie księdza. Moja matka dożyła mojego srebrnego jubileuszu kapłaństwa w roku 1985 – pół roku później umarła w wieku 82 lat. Bardzo ją czczę, bo miała w sobie mądrość, dobroć. Po 4 latach kształcenia w seminarium niższym, potem 5 lat w wyższym podczas mszy prymicyjnej mój ksiądz proboszcz powiedział, gdy witał mnie w kościele, że powołanie Bóg złożył mi do kołyski. Pamiętam, że od najmłodszych lat potrafiłem się gorliwie modlić, ale w wieku młodzieńczym, który przypadł na okres propagandy materialistyczno-socjalistycznej, zaczęła mnie fascynować nauka, początki świata, teorie radzieckich filozofów. Jednak pomimo tego miałem przekonanie co do Boga jako początku wszystkiego. Do tego doszło powołanie i ta droga do kapłaństwa była potem bardzo gładka. Zawsze miałem obraz Jezusa, który mówi: jeżeli przykładasz ręce do pługa, to nie odwracaj się wstecz”. Widzę też jaki dobry jest wpływ duchowych kierowników, którzy są w stanie doradzić. Mając takich dobrych ludzi wokół tu na parafii w Studziennej, udało się dotrwać w dobrym zdrowiu do tych jubileuszy, wobec których sam stoję zdziwiony. Chciałem kontynuować dzieło ks. Melzera – czcigodnego mojego poprzednika, który oddał ducha tu na probostwie, w mojej obecności, w wieku 88 lat. Przez długi czas od 1973 r. byłem najmłodszym proboszczem obok takich proboszczów jak: ks. Gade, ks. Waniek, ks. Spyrka, ks. Hajda. Nie wiem kiedy się to zmieniło?! Potem zostałem dziekanem i wprowadzałem w urząd proboszcza ks. Dębickiego, ks. Kurowskiego, ks. Hetmańczyka. Teraz już inaczej patrzą na mnie, bo jestem prawie zabytkiem tutaj.
– Co się działo przez te 40 lat w Studziennej?
– Dużo takich tradycji tu zastałem i na tym budowałem. Co chce podkreślić, że wielu ludzi jest chętnych do pracy, do podejmowania inicjatyw. Wiele spraw w tym czasie na bieżąco parafianie robili, ktoś chciał wejść na dach i naprawić go bo ciekł, ktoś nakręcił zegar na wieży, inny znowu trawę kosił , kobiety się organizowały by wokół kościoła posprzątać, ktoś chce prowadzić modlitwę w kościele. Cały czas jak to wokół domu było i jest coś do zrobienia. Jest tu katechetka Teresa Koloch, która od początku związana jest z moją osobą, na którą zawsze mogłem liczyć przy okazji uroczystości kościelnych, pracy w katechezie przy parafii, potem w szkole. Jeżeli chodzi o parafian, to czytam że przed wojną i w czasie wojny było prawie 2300 parafian. Kiedy ja przyszedłem na początku lat 70-tych było 1900, a potem powoli ubywało. Fala legalnych wyjazdów dała o sobie znać. Dzisiaj jest tylko 1260 osób. Do tego dochodzi niepokojąca liczba pogrzebów w stosunku do udzielanych chrztów. Młodych ludzi strasznie ubywa. I pojawia się zjawisko, kiedyś zupełnie nieznane, że ktoś jest poza Kościołem. Przybywają nowi ludzie, budują albo remontują domy i żyją swoim życiem. Nie ma ich w Kościele i to jest mój ból. Znikające młode pokolenie, brak następstwa pokoleń czyli małodzietność. Na szczęście mamy jeszcze szkołę podstawową, a potem już gimnazja w mieście i ten kontakt zanika z młodymi. Kiedy religia była w salkach, mieliśmy przez długie lata dzieci w parafii i one też ze sobą miały dobry kontakt pomimo rozrzucenia po szkołach.
– Kiedy nauczył się ksiądz języka migowego?
– 50 lat temu. Ksiądz proboszcz z Zabrza u św. Anny, u którego zaczynałem, chciał i potrzebował tam duszpasterza dla głuchoniemych. Trochę przez przypadek, bo inni wikarzy nie chcieli iść na ten kurs, więc ja jako najmłodszy zgodziłem się. Zawsze uważałem, że ksiądz musi być przede wszystkim dla „małych”, czyli tych, którzy bardziej potrzebują wsparcia i uznania. Widać już nawet wśród dzieci, że jest pewna hierarchia i niektórzy zostają odtrąceni z różnych względów. Zawsze chciałem takich ludzi podnieść, wyróżnić, poklepać po ramieniu, dodać otuchy. Jak tylko skończyłem ten kurs razem z praktyką polegającą na przygotowaniu dzieci do I Komunii św., dotarła do nas informacja, że ks. biskup szuka duszpasterza dla głuchoniemych tu, w Raciborzu. Wtedy zostałem od razu po tym kursie skierowany, do Raciborza jako duszpasterz głuchoniemych. Wtedy nie było kontaktu ze szkołą, bo panował ustrój komunistyczny, natomiast sprawowałem nabożeństwa w domu św. Notburgii dla starszych głuchoniemych i organizowałem na wakacjach na Górze św. Anny kursy dla dzieci przygotowujące do I Komunii św. czy bierzmowania. Zapraszaliśmy ich całymi rodzinami. Pomagała mi siostra Monika Polok. I zostałem diecezjalnym duszpasterzem osób głuchoniemych. Dzisiaj właśnie jadę na zakończenie roku szkolnego dla dzieci głuchoniemych. Nie jestem sam. Jest ks. Andrzej Morawiec, ks. Krzysztof Kazimierz i ks. Mariusz Ołdak do tej posługi. Jako, że znam dość dobrze język niemiecki, to dla DFK Racibórz odprawiam w tym języku rezurekcję (Osternacht) – to taka wielkanocna tradycja. Natomiast w parafii na Płoni mają pasterkę.
– Jaki to był czas, czy były jakieś trudności, co księdzu utkwiło w pamięci?
– Na pewno były różne trudne momenty, ale ogólnie muszę powiedzieć, że to był bardzo szczęśliwy czas, spokojny. Oprócz tej awantury o dom dla bezdomnych, który miał tutaj być. Ludzie się bali chorych na AIDS, alkoholizmu. Byłem też przedstawicielem hierarchii kościelnej (bo opiekun to za duże słowo) na spotkaniach grupy modlitewnej przy parafii NSPJ. Uczestniczyłem w spotkaniach, podziwiałem ich modlitwę, i wstydziłem się czasem swojej prostej modlitwy, kiedy widziałem ich zaangażowanie i otwartość na łaskę, modlitwę językami. Pan Mika jest rzeczywiście człowiekiem charyzmatycznym, zawsze mnie pytał czy mam coś do dodania na końcu. Wiadomo jak się potem to wszystko potoczyło…
– Czy bycie proboszczem to dzisiaj zaszczyt, wyróżnienie, czy trudna i niewdzięczna praca?
– Myślę, że to jest zadanie. To jest ożenek z parafią. Ks. Gade mi mówił, że to są zaślubimy z parafią. Jak ktoś się żeni to się cieszy i ja też się cieszyłem i wiedziałem, że mam coś do zrobienia. Na rozpoczęcie mojego proboszczowania powiedziałem parafianom, że mojego poprzednika zawsze nazywali ojcem duchownym, że tak bardzo mi się to podobało. Natomiast ja chciałem być bratem dla moich parafian. I zaraz na pierwszej kolędzie jeden gospodarz domu poklepał mnie po ramieniu i powiedział „witaj, bracie”. Piękne były te wielkie jubileusze 100-lecia starego kościoła, 750-lecia Studziennej, mój złoty jubileusz kapłaństwa parę tygodni temu w 75 urodziny. Na co dzień radosne było to, że głos kapłana jest słyszany, inicjatywy były podjęte, wymieniono dach, każda rodzina miała w tym swój wkład. Każdego roku coś remontowaliśmy – od sali katechetycznej do kościoła. Chciałbym też powiedzieć, że razem z ks. Pieczką zainicjowaliśmy pielgrzymkę raciborską na Jasną Górę. W sumie pielgrzymowałem tam pieszo około 20 razy.
– Co dalej, jaka perspektywa jest teraz przed księdzem?
– Wczoraj odebrałem od biskupa ordynariusza podziękowania przed odejściem z parafii. Ostatnich czterech księży z mojego rocznika przeszło na emeryturę. Dobrzy ludzie zaproponowali mi dom tu w Studziennej i tam teraz będę mieszkał ze swoją siostrą. Na razie pozostaję też duszpasterzem głuchoniemych. Myślę, że współpraca na linii stary-nowy proboszcz może być udana, to zależy od obu osób. Nowym proboszczem będzie ks. Zbigniew Cieśla, ma 35 lat, więc ma szansę być tak długo, jak ja tutaj, czego mu życzę.
Rozmawiała
Aleksandra Zimoń-Wielocha