Moja wyjątkowa Wigilia
Moja wyjątkowa Wigilia
Wieczerza dla czterdziestu przyjaciół
Janusz Loch
Był rok 1968. Miałem wtedy 21 lat... Ale zacznę od początku. Miałem cztery lata kiedy moi rodzice się rozstali. Od tego czasu w moim rodzinnym domu nie było kolacji wigilijnej. Owszem, były potrawy wigilijne, był opłatek, była choinka, były prezenty pod choinką ale brakowało wspólnego posiłku w ten szczególny wieczór. Mama wychodziła z założenia, że skoro rodzina jest niepełna, tak powinno być. Myślę dziś, że mamą kierowała tęsknota za sytuacją normalną, której nie było. Na początku było to dla mnie przykre. Z czasem wigilia stała się dla mnie dniem jak co dzień. Podchodziłem do tego bez specjalnych emocji i bez żalu. Tylko opowieści kolegów i koleżanek o tym dniu wywoływały u mnie tęsknotę i żal. Nie była to zazdrość ale pragnienie, że też bym tak chciał.
Aż nadszedł rok 1968, już pracowałem i z grupą koleżanek i kolegów, postanowiliśmy, że święta Bożego Narodzenia spędzimy w Zakopanem w domu wczasowym, który znamy a który w naszym odczuciu był fajny. Autobus zawiózł nas na miejsce, grupa liczyła ok. czterdziestu osób. Na drugi dzień po przyjeździe rozpoczęły się przygotowania do kolacji wigilijnej. Ponieważ uczestnicy chcieli brać udział wspólnie z domem wczasowym w przygotowaniach, powstał niezły harmider. Ilu było uczestników, tyle było koncepcji ustawienia stołów, udekorowania ich, nakrycia, umieszczenia siana pod obrusem... Prym wiodły w tym dziewczyny, chłopcy byli wykorzystywani do spraw typu: przynieś, wynieś, pozamiataj. Wszyscy byli zgodni co do menu zaproponowanego przez dom wczasowy, bo innego wyjścia nie było. Ja do tego wszystkiego podchodziłem z rezerwą, bez specjalnych emocji, chyba ze względu na wcześniejsze doświadczenia.
Kiedy zaświeciła pierwsza gwiazdka, rozpoczęliśmy wieczerzę wigilijną. Jeszcze nigdy nie widziałem tak pięknie nakrytego stołu. Gdyby ktoś dziś mnie zapytał co było w nim takiego szczególnego, nie potrafiłbym odpowiedzieć, ale było olśniewająco. Dziewczyny w pięknych strojach, chłopcy w garniturach i krawatach łamali się opłatkiem, składali sobie życzenia i obietnice, że za rok znów się spotkamy. Nie pamiętam już dziś potraw, które serwowano, ale na pewno było tam wszystko co być powinno. Śpiewaliśmy kolędy przy akompaniamencie gitary i tak minął czas aż do pasterki. Udaliśmy się do małego drewnianego kościółka w Brzyzku. Po nabożeństwie czekały na nas sanie, które zawiozły nas do Kościeliska gdzie podziwialiśmy stajenkę z żywymi zwierzętami. Była przepiękna pogoda, padał drobny śnieg, cóż więcej trzeba?
W spotkaniu uczestniczyło czterdzieści osób, znaliśmy się ale to byli ludzie o różnych temperamentach, nie wszyscy ze sobą związani. Jednak magia świąt spowodowała, że atmosfera była wspaniała. Byliśmy jedną wielką rodziną. I to najbardziej utkwiło mi w pamięci, mimo upływu lat.
Spóźniona kolacja
Roman Pieła
To było na początku lat 60. Miałem dwadzieścia parę lat i od dwóch pracowałem w kopalni Anna w Pszowie. W Wigilię miałem pierwszą zmianę, kończyłem pracę o godz. 14.00. Autobusy jeździły w ten dzień tylko do południa, a ja musiałem jakoś dostać się do Pogrzebienia, gdzie mieszkałem. Postanowiłem pójść na piechotę. Kiedy doszedłem do końca zabudowań w Krzyżkowicach, stanąłem, rozejrzałem się i spojrzawszy w stronę Pogrzebienia uznałem, że w linii prostej w poprzek przez pola będzie bliżej i szybciej dojdę do domu, bo na godzinę 17.00 była planowana wieczerza wigilijna. Gdybym szedł drogą, zajęłoby mi to około dwie godziny. Zacząłem brnąć przez śnieg, którego było prawie po kolana, zapadać się w zaspach, omijać i pokonywać wzniesienia, miejsca gdzie rosły drzewa – jednym słowem wszelkie przeszkody, które napotkałem na drodze. Zapadł zmrok, a później zrobiło się zupełnie ciemno. Do domu dotarłem zmarznięty, przemoczony i potwornie zmęczony dopiero około godziny 18.20. Rodzice i trójka rodzeństwa nie rozpoczęli beze mnie wieczerzy. Matka była zapłakana. Kiedy do 18.00 się nie zjawiłem, już nie czekali na mnie, a na wiadomość o wypadku na kopalni. Nie wiedzieli co się dzieje, bo nie było telefonów ani samochodów, tak jak obecnie, żeby mogli wyjechać mi naprzeciw. W nie najlepszym nastroju zasiedliśmy do wigilii. Pamiętam, że z powodu zmęczenia nie chciało mi się nawet jeść, ale trzymałem formę, żeby nie psuć nastroju przy stole. Święta przeleżałem w łóżku, lecząc się z przeziębienia. Ta Wigilia szczególnie utkwiła mi w pamięci.
Upalny wieczór pod palmami
Krzysztof Karaśkiewicz
Najbardziej wyjątkową Wigilię w swoim życiu spędziłem w tropikach. Mój wyjazd w tym właśnie okresie był zamierzony, ponieważ tak naprawdę obawiałem się nadchodzących świąt, związanej z nimi atmosfery. No i chciałem uciec od zimy. Miał to być dla mnie trudny czas, ponieważ byłem samotny.
Tam gdzie się udałem – na wyspie Bali – wyznaje się hinduizm i chrześcijańska tradycja świąt jest zupełnie nieznana. Miałem więc świadomość, że poniekąd zapomnę o tym, że jest właśnie Wigilia i wszyscy zasiadają przy wspólnym stole. A jednak jakieś elementy świąteczne się pojawiły... Trzeciego dnia mojego tam pobytu, po śniadaniu, mijając recepcję hotelową, zauważyłem coś, co przypominało kij do szczotki, okręcony łańcuszkami i lampkami choinkowymi i napis „Merry Christmas”. Miejscowi powiedzieli mi, że jest 24 grudnia. Przedpołudnie spędziłem na wesołym pogrzebie, który chyba w taki właśnie sposób – jedyny na świecie – jest przeżywany na Bali. Żałobnicy biegną z trumną od krawężnika do krawężnika ze śmiechem i krzykiem. Robią to, aby zmylić złe duchy, które nie powinny nawiedzać nigdy domu zmarłego.
Wieczorem tego dnia byłem na pokazie popisów tanecznych przy wtórze bębnów. Pierwsza gwiazdka pojawiła się na niebie znacznie wcześniej niż w Polsce, różnica czasu wynosiła bowiem ok. 7 godzin. Na kolację zjadłem gado-gado, czyli ryż z pikantnym sosem. Palmy szumiały cichutko, a fale uderzały o brzeg. Było bardzo spokojnie. Klimat tej Wigilii w temperaturze 36 st. C był niepowtarzalny, a miasto udekorowane zostało kilkoma sztucznymi choinkami z niewyobrażalną liczbą paczuszek wielkości pudełka od zapałek. Szczególne wrażenie zrobiła na mnie wycięta ze styropianu papuga z napisem „Merry Christmas”, pasująca jak ulał do tego krajobrazu.
Choinka wśród fal wolnego radia
Jan Szywalski
Było to w roku 1951, może w 1952, w powojennym czasie biedy, która nie ominęła również naszego domu. Matka, wdowa powojenna, a ściśle mówiąc wtedy jeszcze nie było pewne czy jest wdową, bo cały czas ufaliśmy, że może ojciec nie zginął od kuli rosyjskiej, ale, że został uprowadzony w głąb Rosji i kiedyś stanie przed drzwiami żywy, choć wychudzony, jak wielu innych śląskich mężów i ojców uprowadzonych do niewoli, czy internowanych pod koniec wojny.
Miałem 15 lat i byłem uczniem Niższego Seminarium Duchownego, takiego prywatnego liceum katolickiego w Opolu, do którego zgłosiło się aż siedmiu moich rówieśników po ukończeniu szkoły podstawowej. Szkopuł w tym, że szkoła, związana z internatem, była płatna. Długo trwały rozważania w domu, czy nas na to stać. „Spróbujemy” – zadecydowała matka. Pracowała w fabryce obuwia, siostra za rok będzie miała szesnaście lat i będzie mogła również pójść do pracy. Mniejszy brat chodził dopiero do czwartej klasy. Ja, jako najstarszy, a właściwie rówieśnik siostry, miałem pewne wyrzuty sumienia: przecież to ja powinienem jak najszybciej zarabiać, aby odbić od dna, to ja mam jak najprędzej zastąpić ojca. Ale dla matki było oczywiste, że na takiej drodze, na której, gdzieś w dalekiej perspektywie, widniało kapłaństwo syna, trzeba było zaufać w ciemno Bogu, a On dopomoże. Po kilku miesiącach pobytu w nowej szkole, za dobre wyniki w nauce, zredukowano mi opłaty do jednej czwartej. Czułem się lżej na sumieniu, a w domu także odetchnęli.
Na Boże Narodzenie przyjechałem z radością do domu. Znów byliśmy razem! Stęskniłem się za nimi. Wigilia miała być skromna, właściwie biedna; nikt nie spodziewał się prezentów, ale było nam dobrze razem: ja prawie jak gość po kilku miesiącach nieobecności. Choinkę wykombinował brat, chyba był po nią z kolegami w lesie. Ryby nie było, ale mieliśmy coś w zanadrzu: chowana od dawna konserwa rybna z sardynkami w oleju. Płaskie blaszane pudełko, które przetrwało wojnę. Nasz dom został po przejściu frontu, w czasie naszej nieobecności, zupełnie splądrowany, ale ta konserwa z sardynkami ocalała i była symbolem dawnych dobrych czasów. Ponieważ przez długi czas ufaliśmy, że ojciec gdzieś żyje i wróci, powiedzieliśmy sobie, że puszkę otworzymy „jak papa przyjdzie do domu”. Minęło jednak siedem lat i powoli straciliśmy nadzieję. Raczej potwierdzała się wersja pewnych świadków, że ojciec był w grupie pięciu mężczyzn wyprowadzonych przez Rosjan nad Odrę, tam rozstrzelonych i zrzuconych pod lód.
Więc w ten wieczór wigilijny miała być otwarta owa, ze czcią przechowana jak relikwia, puszka rybna.
Pokazywały się pierwsze gwiazdy Ciepło było tym razem nie tylko w kuchni, ale i w wielkim pokoju – in der guten Stube. Palił się ogień w kachloku. Na stole kuchennym krzyż oraz chleb, sól i portmanetka – to, czego nie powinno nigdy zabraknąć. Modlitwy były długie, wspominały wszystkich zabitych i umarłych. Wreszcie usiedliśmy uroczyście przy stole.
Najpierw zupa z grzankami. Teraz danie rybne. Uroczyście otwieram puszkę z sardynkami. Ale... niestety... niestety... rybki nie nadawały się już do jedzenia. Siedem lat przechowywania to nawet dla dobrego, przedwojennego towaru za długo. Były jednak kartofle z masłem, były makówki i moczka oraz kompot z suszonych owoców. Matka zniknęła w wielkiej izbie. Wiadomo, poszła zapalić świeczki na choince i układać prezenty. Delikatny dzwonek oznajmił, że możemy wejść. Uderzył mnie najpierw blask rozświetlonej woskowymi świeczkami choinki w ciemnym ale ciepłym pokoju. Ale potem... spod choinki wypływała delikatnie pieśń Cicha noc... Skąd te tony? Pod choinką stało radio! Prawdziwe nowe radio, elegancka biało-czarna etiuda polskiej produkcji o ciepłym, miłym brzmieniu. Usiadłem i rozpłakałem się. Ja, piętnastoletni pachoł, płakałem! A więc era powojennej biedy się skończyła skoro mogliśmy sobie pozwolić na luksusowy nabytek. Z głośnika płynęła druga i trzecia zwrotka Cichej nocy; próbowaliśmy śpiewać, ale nam wszystkim łamały się głosy.
Jeszcze po pasterce kręciłem długo przy radiu. Można było na falach eteru opuścić ciasną stalinowską Polskę i sięgnąć po głos do Wiednia, Luxemburga czy Lubliany. To nie to samo co kołchoźniki rozwieszane wtedy we wszystkich domach nadające jeden program. Pierwszy powiew z wolnego świata wszedł w nasz dom.
Czasem bywa wielka radość z małej rzeczy. Wartość prezentu nie zależy bowiem od ceny materialnej, ale od tego ile w nim miłości.
Moje pierwsze śniadanie
Ryszard Frączek
W latach 2004 – 2007, jako grupa Ruchu Maitri, organizowaliśmy wigilie dla bezdomnych z katowickiego dworca PKP. Wówczas Ruch Maitri zajmował się między innymi pomocą chorym, cierpiącym, i właśnie bezdomnym. Jedno ze spotkań opłatkowych zapisało się na zawsze w moim sercu.
24 grudnia 2007 r. około dziewiętnastej, pakując dziesięcioosobową grupę do „dwóch maluchów”, wyruszaliśmy do Katowic. Panował siarczysty mróz. W plecaki zawinęliśmy opłatki, termosy i to, co zabraliśmy z wigilijnych stołów.
Na dworcu sprawnie opanowaliśmy dolny hol. Jedni zbierali bezdomnych z zakamarków dworca, inni połączyli ławki i na prowizorycznych stołach zapachniało świętami. Pojawiły się pierogi, gorący barszczyk podgrzany w dworcowym barze, ryba i ciasto. Z różnych stron przyprowadzaliśmy bezdomnych. Zebraliśmy około trzydzieści bezdomnych kobiet i mężczyzn. Z gitarowych strun Edka i Zygmunta zabrzmiała „Cicha noc”. Na pooranych, zmarzniętych twarzach pojawił się uśmiech, w oczach – łzy.
Do tej dziwnej grupy zaczęli podchodzić pasażerowie czekający na spóźnione pociągi. Żołnierze jadący na święta do domu wyciągnęli kanapki i rozłożyli je na stole. Ochrona dworca starała się nie zauważać „zbiegowiska”.
Dochodzili coraz to nowi luzie. Babcia zawinięta w stare łachmany trzymała w ręku pieroga, bojąc się, że to czar, który za chwilę pryśnie. Kolędowaliśmy: „Nie było miejsca dla Ciebie w Betlejem, w żadnej gospodzie i narodziłeś się Jezu w stajni, w ubóstwie i chłodzie”. Podeszli policjanci, nie śpiewali, milczeli. A potem zaczęliśmy się łamać opłatkiem. Ewa (kilka lat temu zmarła przy porodzie), przytulała zmęczoną życiem kobietę.
I właśnie wtedy usłyszałem te znamienne dla mnie słowa. Do Ani podszedł brudny mężczyzna. Miał nieogoloną twarz, nie kąpał się już wiele dni. Trzymając w ręku opłatek, wydobył z siebie słowa: „Czy wie Pani co to jest?”. „Nie wiem…” – zdziwiła się Ania. „To jest moje pierwsze śniadanie” – odpowiedział bezdomny.