Taniec nigdy jej nie nudzi
Ślepy los zrządził, że to właśnie taniec stał się największą pasją Małgorzaty Dziedzic – instruktor tańca towarzyskiego w Raciborskim Centrum Kultury. Sama mówi, że spotkało ją wielkie szczęście, bo może robić to, co uwielbia.
– Kiedy zdecydowała Pani, że zamiłowanie do tańca stanie się sposobem na życie?
– W 1973 r., kiedy na zajęciach Studium Bibliotekarskiego w Opolu przez ścianę sali usłyszałam rytmy cha-chy i tanga. Muzyka ta mnie tak porywała, że nie mogłam usiedzieć na wykładach. Pracowałam wtedy w bibliotece Spółdzielczego Domu Kultury „Strzecha” i studiowałam na opolskiej uczelni, gdy niespodziewanie z Ministerstwa Kultury i Sztuki dotarła do mnie wiadomość o tworzącym się trzyletnim pomaturalnym Studium Tańca w Opolu. Zdecydowałam, że chcę tam iść. Wtenczas, aby studiować zaocznie, potrzebne było skierowanie z miejsca pracy. Poszłam więc natychmiast do ówczesnego kierownika „Strzechy”, ten jednak całkowicie zignorował moją prośbę. Zezłościło mnie to tak bardzo, że postanowiłam ulec propozycji kierownik Raciborskiego Domu Kultury Anny Łączkowskiej. Pani Ania, która miała mieszkanie służbowe w „Strzesze” i czasem spotykałyśmy się przy herbacie, kilkakrotnie proponowała mi pracę w RDK-u. Ja jednak bałam się tam pracować, to był dom kultury powiatowy, odpowiedzialność… Na warunek, że chcę studiować taniec, zgodziła się bez problemu. W 1974 r. przeszłam za porozumieniem stron do RDK.
– To był Pani pierwszy kontakt z tańcem?
– Z tańcem towarzyskim – tak. Urodziłam się na Mazurach. Najpiękniejsze jednak lata dzieciństwa i młodości spędziłam w Pile, gdzie mama najpierw była kierownikiem miejskiego domu kultury, a następnie szefowała działowi merytorycznemu tej placówki. Pilski dom kultury robił całe widowiska z udziałem tancerzy, śpiewaków, orkiestry, pod takim też kątem przygotowywano programy artystyczne. Ponieważ mama przebywała tam dniami i nocami, często jej towarzyszyłam.
Po prostu tam się wychowałam. Tańczyłam od piątego roku życia. Najpierw był balet pod okiem świetnych baletmistrzów okresu międzywojennego, potem tańce charakterystyczne i ludowe. Próbowałam więc prawie wszystkiego poza tańcem towarzyskim. Na Śląsk Opolski mamę ściągnęła siostra, która znalazła pracę i bardzo się jej tutaj spodobało. Byłam wtedy w szkole średniej i ogromnie przeżywałam tę zmianę miejsca zamieszkania.
– Studia tańca dawały Pani nowe możliwości rozwoju artystycznego?
– Poszłam na studia nie dlatego, aby „zrobić papier”, ale żeby sobie potańczyć. Choć byłam w zespole znakomitej choreograf Joli Rymszy, brakowało mi tańca w wymiarze, jaki oferował dom kultury w Pile. Pierwsze rozczarowanie pojawiło się, gdy trzyletni program studium skomasowano w dwóch latach, a następne po pół roku zajęć, gdy zdecydowano je nazwać kursem kwalifikacyjnym. Tłumaczono to możliwością uzyskania przez słuchaczy zwrotu kosztów przejazdów z instytucji delegujących – takie były czasy. Do Opola na zajęcia zjeżdżali słuchacze z całej południowo-zachodniej Polski. Wykładano tam m.in. psychologię, historię sztuki, wiedzę o społeczeństwie, filozofię. Rozpoczęliśmy studia w liczbie 58 słuchaczy, wśród których już wielu tańczyło i miało pojęcie o tańcu towarzyskim. Kurs ukończyło tylko 9 osób.
– Zmieniło to charakter Pani pracy w domu kultury?
– Początkowo byłam instruktorem etatowym, który miał pod opieką instruktorów godzinowych, a poza tym zajmowałam się kasą, biblioteką, imprezami organizowanymi przez dom kultury. Po ukończeniu kursu od razu zostałam rzucona na głęboką wodę. Pani kierownik Łączkowska zarządziła, abym prowadziła kursy tańca towarzyskiego. W końcu dlatego posłała mnie na ten kurs. Przez pierwsze dwa lata czułam się niepewnie zawodowo. W Raciborzu byłam jedynym instruktorem tańca towarzyskiego i nie miałam możliwości skonfrontowania swej wiedzy. Istniejący zaś wcześniej w mieście Klub Tańca Turniejowego „Ślązak” przestał istnieć zanim przyjechałam do miasta.
– Co zmieniło to Pani trochę niepewne nastawienie?
– Kolejny przypadek. Po dwóch latach pracy otrzymałam z Wojewódzkiego Wydziału Kultury w Katowicach zaproszenie na pierwsze szkolenie dla nauczycieli i trenerów tańca z całej Polski, w Kiekrzu pod Poznaniem. Zorganizowało je PTT wraz z Mariolą Felską – znakomitą metodyczką tańca towarzyskiego z Olsztyna. Oczywiście, jak zawsze zresztą, gdy chodziło o taniec, byłam bardzo zainteresowana udziałem w tych zajęciach. Co więcej, zależało mi, aby takie szkolenia trwały sukcesywnie, podobnie jak i Marioli Felskiej, która z czasem przekształciła je w dwutygodniowe letnie akademie tańca. W sumie takich spotkań odbyło się sześć, może siedem m.in. w Płocku, Bydgoszczy, Olsztynie, na Helu, w Krakowie. To właśnie one dały mi najwięcej. Poza tym siostra Marioli, Karolina Felska z partnerem tanecznym Krzysztofem Wasilewskim, a późniejszym mężem) – najlepsza natenczas polska para w tańcu towarzyskim – rozpoczęli organizację szkoleń u siebie w Olsztynie. Przyjeżdżali tam ludzie z całej Polski, w szczególności ci, którym zależało na pogłębieniu swej wiedzy o tańcu.
– Takie wyjazdy, to ogromny wysiłek.
– Sama sobie się dziwię, gdy dziś pomyślę, że jeździłam pociągami przez całą Polskę, spędzałam cały weekend na zajęciach nie przesypiając nocy, a w poniedziałek po południu szłam do pracy. Na domiar w domu z mężem i mamą zostawiałam dwoje małych dzieci. Uważałam jednak, że niewiele wiem, że ciągle muszę zdobywać więcej informacji. Ta chęć wiedzy sprawia, że dalej jeżdżę, bo ciągle coś nowego w tańcu się dzieje. Poza tym muszę wiedzieć więcej od tych, których uczę tańca.
– Czy pamięta pani wyjątkowe momenty?
– Praktyczny wymiar zajęć organizowanych przez Polskie Zawodowe Stowarzyszenie Taneczne sprawił, że wśród prowadzących byli m.in. wykładowcy ze Stanów Zjednoczonych, Egiptu, Kuby, Niemiec czy Anglii. W grudniu, a potem w styczniu w okolicach imienin nestora tańca towarzyskiego prof. Mariana Wieczystego odbywały się szkolenia i zjazdy nauczycieli tańca z całej Polski. Podczas jednego ze zjazdów przyjechał do Krakowa twórca tańca latynoskiego, teoretyk i wydawca książki, na bazie której tańczy dziś cały świat – Walter Laird. Pragnąc zademonstrować jeden z układów tanecznych z tłumu ok. 200 osób do swego pokazu wybrał właśnie mnie. Byłam niebywale zdziwiona, szczególnie, że na sali były znakomitości tańca. Niezapomniane wrażenie z tego spotkania pozostało do dziś i ciągle najbardziej lubię rumbę. (śmiech)
– Minęło już 35 lat od chwili, kiedy powstał prowadzony przez Panią Klub Tańca Towarzyskiego Mag-Dance.
– Klub powstał z myślą o ludziach, którzy skończyli kursy i chcieli tańczyć dalej. Nazwę wymyśliłam zupełnie spontanicznie, przez ileś lat czekając na propozycje. Ktoś stwierdził, że bardziej kojarzy się z magią niż tańcem, ale ponieważ nikt niczego innego nie wymyślił uznałam, że może być i magia, której w tańcu przecież nie brakuje.
– Czy taniec nigdy Pani nie męczy?
– Cała ta moja praca jest szczególna i absolutnie nigdy mnie nie nudziła. Choć miewam momenty zwątpień czy to, co robię ma jeszcze sens? Skoro jednak mam na zajęciach pary z tak odległych miejscowości jak Gliwice, Ozimek czy Rybnik, gdzie po drodze istnieje wiele szkół tańca, to może faktycznie nie warto się zniechęcać. Budujące jest, gdy w odpowiedzi na pytanie, dlaczego przyjeżdżają z tak daleka, słyszę: „U pani najlepiej”. Cieszą opinie osób, które wyjechały i uczą się tańca za granicą, a czasem odwiedzając mnie mówią: „Gdybyśmy mieli taką nauczycielkę, to inaczej byśmy tańczyli”. Szczególnie uradowały mnie niedawne życzenia: „…tańców do stu lat, kondycji 18-latki”. Zapał czerpię przede wszystkim z pracy z młodymi ludźmi, przy których po prostu czuję się młodo.
Ewa Osiecka