Dziwna spowiedź
ks. Jan Szywalski przedstawia
Byliśmy na ministranckiej wycieczce rowerowej. Sznur chłopców przede mną, ja na końcu. Wiedziałem z doświadczenia, że komuś spadnie łańcuch, innemu „luft ucieknie” i trzeba będzie zaradzić. Czasy nie były jeszcze obciążone tak dokładnymi przepisami, tak że jeden ksiądz wystarczał dla 15 chłopców. W tym dniu zresztą trasa była spokojna, droga wiodła przez ciche wioski głubczyckie w kierunku Nysy. Był piękny, upalny dzień sierpniowy, na polach kończyły się żniwa. Wysokie wozy zwoziły zboże na młóckę do wiosek.
Nagle usłyszałem z boku głośny płacz i lament. Na otwartym placu gospodarstwa grupa kobiet otaczała leżącego na ziemi mężczyznę. Uważałem, że powinienem doskoczyć z pomocą.
„Co się stało? – położyłem rower na ziemi.
„Stał przy maszynie, podawał zboże i nagle się przewrócił... jest cały siny. To ten gorąc, co z nim będzie?”
„Trzeba wezwać pomoc” – doradziłem.
„ Ale jak?... u sołtysa jest telefon... Zosiu leć do sołtysa, może będzie w domu”.
Kobiety dyskutując głośno poszły w kierunku drogi.
Zostałem sam z leżącym mężczyzną. Próbowałem unieść jego głowę. Wtedy powoli począł otwierać oczy. Mrugnął oślepiony słońcem.
„Żyje pan?” – pytałem niepotrzebnie. Chciałem go unieść, odepchnął moją rękę.
„Taki z ciebie kozak? – warknął zły.
„Z panem było źle” – rzekłem jakby się usprawiedliwiając.
„O Jezu!” – jęknął.
Odbiło mu się. Poczułem kwaśny zapach piwa. A więc to nie tyle słońce go zmogło.
„Jestem księdzem” – powiedziałem patrząc mu w oczy.
„Księdzem?” – patrzył na mnie przerażony i w mig otrzeźwiał.
„Tak, księdzem, przejeżdżałem obok, chciałbym pomóc”. Milczał, przymknął oczy i oddychał głęboko.
„Może chciałby się pan wyspowiadać... z panem nadal źle”.
„Nie” – jęknął twardo. Zasłonił sobie oczy.
„Kiedy pan się ostatnio spowiadał?” – badałem zawodowo. Zamyślił się.
„Dwadzieścia lat” – wyrzucił wreszcie z siebie.
„Dwadzieścia lat?” – powtórzyłem zdziwiony.
Kobiety wracały powoli i trzeba było rozmowę dokończyć. „Teraz spowiedź nie miałaby sensu... ale musi mi pan przyrzec, że pójdzie do niej przy najbliższej okazji”.
„Przyrzekam” – przytaknął, już teraz zupełnie trzeźwo i poważnie. „Przyrzekam” – powtórzył.
„Patrzcie on żyje!” – zauważyły uradowane kobiety.
Przy wrotach stała grupa moich chłopców.
„Co się stało?” – pytali.
„Wypadek, zasłabł nagle” – powiedziałem.
„Żyje?” – chcieli wiedzieć.
„Ożył” – powiedziałem, mając na myśli nie tylko życie ciała.
***
Na Wielkanoc należy iść do spowiedzi. Nie tylko ciało może chorować ale i dusza i trzeba ją leczyć. Chorobą duszy jest grzech. Tymczasem spowiadamy się coraz rzadziej. Nie ma już regularnej spowiedzi dla dzieci i młodzieży, choć to okres formowania się charakteru i sumienia, a pomoc łaski Bożej byłaby tak bardzo potrzebna. Rzadko kto dziś praktykuje spowiedź pierwszopiątkową.
Bez spowiedzi, bez rachunku sumienia tracimy kontrolę nad sobą samym. Spowiedź to jedyne forum gdzie oskarżamy samych siebie. W każdym sporze, przy zarzutach nam stawianych, zawsze usprawiedliwiamy się sami przed sobą. Jedynie w konfesjonale potrafimy bić się w piersi i przyznać: „mea culpa – moja wina”. Psychologowie są zgodni, że wyjście z nałogu zaczyna się od przyznania się przed sobą samym do słabości. Tak zwani „Anonimowi alkoholicy” jako pierwszą zasadę wyjścia z nałogu pijaństwa stawiają przyznanie się przed sobą samym: „jestem alkoholikiem”. Dopiero wtedy może z pomocą dojść małżonka, terapeuta czy psycholog. Podobnie jest z innymi nałogami i grzechami: „jestem ćpunem, jestem skończonym egoistą, jestem niepoprawnym kłamcą, jestem w domu sadystą, seks jest moją obsesją, nie kontroluję mego języka...” Dla wielu przyznanie się do moralnej porażki przed sobą jest trudniejsze niż później przed spowiednikiem, ale jest konieczne.
Po rachunku sumienia do owocnego korzystania z sakramentu pokuty konieczny jest żal i postanowienie poprawy. Warunki niezbędne do uzyskania rozgrzeszenia. Tak przygotowany wchodzę do konfesjonału. Istota nawrócenia jednak dokonuje się we mnie.
Dla dumnego człowieka współczesnego wydaje się to absurdalne, by uklęknął przed obcym mężczyzną – kapłanem i przyznawał się przed nim do swoich słabości. „Za co on się uważa, bym się przed nim duchowo obnażał?” Wiara jednak mówi mi, że ten człowiek z drugiej strony kratek jest przez Chrystusa obdarzony władzą odpuszczania lub zatrzymania grzechów. „Komu grzechy odpuścicie są im odpuszczone, komu grzechy zatrzymacie są im zatrzymane” – tak Chrystus rzekł do apostołów, także słabych, chwiejnych ludzi. Ale zaufał im, uczynił pośrednikami swego miłosierdzia. Prawdą jest, że jeśli boję się spowiedzi to albo moja wiara nie jest szczera, albo z moralnością moją jest źle. Może boję się tego, że kapłan zapyta mnie o postanowienie poprawy? Mówi się także: „Dobrze, że w konfesjonale siedzi człowiek a nie anioł”. Człowiek człowieka zrozumie, sam się przecież też spowiada.
Profesor Władysław Bartoszewski wspomina, że po wyjściu z obozu zagłady Auschwitz, który szczęśliwie przeżył doczekawszy wyzwolenia, był pełen nienawiści do Niemców, przez których przeżył koszmar, stracił zdrowie i swe młode lata. Ponieważ było to wiosną, poszedł do spowiedzi wielkanocnej. Wyrzucił w niej z siebie całą nienawiść, którą odczuwał, żal do Boga, który do wszystkiego dopuścił, całą rozpacz, którą nosił w sobie. Spowiednik wysłuchał całą lawinę ciężkich słów i powiedział mu: „Mimo wszystko pan przeżył, widocznie Pan Bóg ma dla pana jeszcze jakieś ważne zadanie do spełnienia”. To go zmobilizowało, uznał słowa spowiednika za natchnione przez Boga. Zamiast patrzeć wstecz, rozpamiętywać o krzywdach, obmyślać sposoby zemsty, patrzył w przyszłość, aby coś dobrego dokonać. Jak wiemy, stał się jednym z wielkich kowali pojednania polsko-niemieckiego.
Czy mielibyśmy Jana Pawła II gdyby młody Karol Wojtyła nie poddał się kierownictwu duchownemu swojego spowiednika ks. Kazimierza Figliewicza? Na pewno nie był słabą osobowością, żeby go trzeba było prowadzić za rękę, ale rady swoich kierowników sumienia brał na serio pod uwagę przy pracy nad swoją duchowością.