Niech żyje życie!
Ks. Jan Szywalski przedstawia.
Regina G. była moją dalszą krewną. Wiązałem kiedyś jej ręce na ślubie z Leonem G. na dozgonną miłość i wierność.
Z mężem prowadziła prężnie wielohektarowe gospodarstwo i, jak to przy tej pracy bywa, grzebiąc w ziemi, myjąc w zimnej wodzie warzywa, pracując w chłodnym chlewie, dorobiła się reumatyzmu. U Reginy był to już daleko posunięty, bardzo bolesny gościec: ręce miała wykręcone, palce skrzywione i trzeba było bardzo uważać, aby przy podawaniu jej ręki nie ścisnąć jej zanadto. Jeździła po sanatoriach i lecznicach, ale niewiele to pomagało. Była zdana na branie silnych lekarstw i zastrzyków, aby w miarę mogła żyć, funkcjonować i pracować. Miała już troje dzieci, gdy znowu była w błogosławionym stanie.
Przy kolejnej wizycie zbadał ją lekarz i oświadczył:
– Wie pani, że jest pani w ciąży?
– Tak, wiem – odpowiedziała.
– To co zrobimy? Przerwiemy? – podpowiedział doktor.
Były to czasy PRL-u i taki „zabieg” był czymś normalnym.
– Ależ nie, panie doktorze, ja chcę urodzić to dziecko.
– Pani bierze silne zastrzyki, mogą mieć bardzo negatywny wpływ na płód. Dziecko może urodzić się uszkodzone – tłumaczył jej lekarz.
– W takim razie nie będę brała lekarstw.
– Pani nie wytrzyma z bólu.
– Wytrzymam.
– Ma pani dzieci?
– Troje.
– W czym więc problem?
– Nie dam zabić mego dziecka.
– Jak pani chce – wzruszył ramionami.
Było ciężko, ale wytrzymała i urodziła zdrową Basieńkę. Regina niedawno umarła, ale doczekała się jeszcze krótko przed tym wnuczki z Barbary, która wyszła za mąż i z zawodu była nauczycielką.
Panią Erykę K. poznałem przez jej syna. Waldek miał 9 lat, był sympatycznym blondynem, choć niesłyszącym. Przyszła do mnie, jako do duszpasterza głuchych, bym przygotował Waldka do I Komunii Św. Po jakimś czasie, gdy nasza znajomość się utrwaliła, opowiedziała mi historię narodzin syna.
Eryka, jako dziewczyna, należała do utalentowanych gimnastyczek. Była gwiazdą raciborskiej drużyny przy Studium Nauczycielskim. Mała wzrostem, o pociągającej urodzie i sympatycznym obejściu, była ogólnie lubiana. Gdy wyszła młodo za mąż, nie chciała już aktywnie uprawiać sportu, brano więc ją więcej do szkolenia młodzieży.
W tym czasie planowano w Raciborzu ważne zawody gimnastyczne z udziałem kilku drużyn. Trener sięgnął po wypróbowane zawodniczki i zawodników swej kadry.
– Pani Eryko, będzie pani należała do naszej drużyny. Proszę ostro trenować przez następne tygodnie, by wrócić do dawnej formy.
– Nie mogę, jestem w ciąży.
– Od dawna?
– Nie, to początki.
– Zawody dopiero za trzy tygodnie, to pani zdąży.
– Na co mam zdążyć?
– No, na zabieg. Przerwanie ciąży bodajże nawet dobrze wpływa na kondycję; wie pani hormony, dodatkowa dawka krwi i coś tam jeszcze.
– Ależ panie trenerze, ja tego nie zrobię!
– Niech nas pani nie zawiedzie!
Ale postawiła na swoim, nie brała udziału w zawodach, urodziła Waldka, który choć głuchy, był jedynym ich dzieckiem.
W roku 2004 Papież Jan Paweł II ogłosił świętą Joannę Berrettę Molla, włoską lekarkę. Przy jej kanonizacji byli obecni mąż i czwórka jej dzieci, a wśród nich Gianna, najmłodsza, którą urodziła oddając przy tym swoje matczyne życie. Gdy jako 39-letnia matka nosiła ją w sobie, dowiedziała się w drugim miesiącu ciąży, że ma złośliwego włókniaka i że urodzenie dziecka grozi jej śmiercią. Mimo wszystko zdecydował się na donoszenie i urodzenie poczętego dziecka. Nie pomogły wysiłki lekarzy, Joanna umarła przy porodzie. Córka Gianna jest dziś lekarką – pediatrą, podobnie jak jej mama. Mąż świętej Joanny Molla powiedział kiedyś: „Aby zrozumieć jej decyzję, trzeba pamiętać o jej głębokim przeświadczeniu – jako matki i lekarki – że dziecko, które nosiła, było istotą, która miała takie same prawa, jak pozostałe dzieci, chociaż od jego poczęcia upłynęły zaledwie dwa miesiące”.
Święta Joanna jest jakby przedstawicielką wielu innych bohaterskich matek dla których życie, choć dopiero kiełkujące, było skarbem, było darem Bożym, było świętością przyjętą z wdzięcznością, otoczone wpierw ciepłem swego ciała, przytulone potem do piersi, przyciśnięte do siebie gdy płakało, zawsze drżącym niepokojem, gdy jakieś zło zagrażało.
Święto Zwiastowanie NMP obchodzimy jako dzień obrony poczętego życia. Nie brak dziś Herodów, zagrażających małemu życiu. Lobby śmierci ma krzykliwych propagandzistów. Pod ich dyktando pisze się dziś ustawy państwowe.
Zaczęło się od wykpienia macierzyństwa: „jest przeszkodą w samorealizacji kobiety, utrudnia karierę zawodową, dzieci to koszt i balast”. Presja podobnych poglądów jest tak wielka, że widziałem niejedną kobietę płaczącą, bo będąc w ciąży z trzecim dzieckiem pokazano ją palcem albo litowano się nad nią obłudnie. Wielkość i wzruszające piękno macierzyńskiego uczucia, które wychwalało Pismo święte i opiewała poezja – dziś jest wykpione. Może raz w roku mówi się o macierzyństwie: w dzień matki. „Wolność swojego brzucha” – żądają demonstracje feministek. Dla maleńkich ludzi w łonie matek chodzi o życie, o podstawowe prawo do zaistnienia, a to coś więcej niż prawo brzucha. Jeszcze niezdolne do krzyku ani pochodów w obronie swoich praw są zdane na nasz głos i na naszą obronę. Polska ma stosunkowo zdrowe ustawodawstwo broniące życie; chociaż szkoda, że dwa lata temu nie udało się konsekwentnie tego prawa rozszerzyć również na rozwijające się dzieci z podejrzeniem wady genetycznej.
Kocham życie i stoję po jego stronie!
Czy ja mogę coś w jego obronie zrobić?
W Raciborzu planuje się, aby wzorem ubiegłego roku, urządzić Marsz dla życia. Przyłącz się wtedy, żeby pokazać: Jestem za!
Gdy zaś usłyszysz w kościele o duchowej adopcji, przyłącz się do tej pięknej modlitewnej akcji.
„Jam jest droga, prawda i życie”. Kto to powiedział?
Ten, który narodził się z Maryi Dziewicy.