Kresowa miłość na dobre i na złe
Choć oboje pochodzą spod Tarnopola, ich przeznaczeniem było poznać się w Głubczycach, gdzie razem bawili się na weselu wspólnej znajomej. Państwo Bronisława i Jan Malarzowie, po niespełna roku znajomości pobrali się 25 kwietnia 1953 r. i są już razem 60 lat.
Sieniawa na Ukrainie to malutka rodzinna wioska pani Bronisławy, z której musiała uciekać do Polski wraz z mamą, babcią i rodzeństwem. Pamięta, jak banderowcy mordowali i palili dobytek mieszkających tam Polaków.
Szczególnie straszne były te chwile, gdy kiedyś rozdzieliły się z mamą. – Ukryliśmy się z babcią, siostrą i bratem (dwie młodsze siostry z czwórki jej rodzeństwa urodziły się po wojnie w Polsce) w piwnicy znajomych Ukraińców. Mama natomiast weszła po drabinie i schroniła się na strychu. Gdy banderowcy zaczęli wywoływać Polaków z domów, przez cały ten czas dręczyła mamę jedna myśl: „Jak teściowa i moje dzieci zostały zabite, to ja też nie mam po co żyć” – wspomina te dramatyczne wydarzenia.
Ojca pani Bronisławy zabrano na wojnę. W wojsku polskim, gdzie służył, był kucharzem. W domu pozostały kobiety i jej brat. – Ukraińcom zależało, aby nas wyrzucić. Schroniliśmy się najpierw u znajomych w Zbarażu, a potem wyjechaliśmy do Tarnopola, skąd przyjechaliśmy w 1945 r. do Polski. Pozostając w Sieniawie, nie wiadomo, czy ktoś z nas by przeżył – opowiada.
Pamięta podróż pociągiem, którym jechała nawet ich krowa. – Gdy tylko stawaliśmy, trzeba było narwać trawy, przynieść wody. Mama wtedy doiła krowę i gotowała nam mleko na kuchence. Od tego czasu mleka nawet do ust nie wezmę – otrząsa się na samą myśl pani Bronisława.
Przyjechali do Zawiszyc na Opolszczyźnie, gdzie zaopiekowała się nimi siostra ojca. Do czasu jego powrotu z wojska mieszkali u cioci. To ona pomogła im znaleźć dom, który potem rodzice odremontowali. Utrzymywali się z pracy na 7,5-hektarowym gospodarstwie.
W Zawiszycach pani Bronisława rozpoczęła też swoją edukację. W ciągu roku zaliczyła pierwszą i drugą klasę. Dzięki szkolnej koleżance, z którą przyjaźń łączy ją do dziś, poznała znajomych z Głubczyc. To na ich weselu spotkała swego przyszłego męża.
Starszy o siedem lat pan Jan zachwycił się piękną dziewczyną o bujnych lokach.
– Poznaliśmy się w czerwcu, a w kwietniu już był ślub. Miałam 18 lat i 18 dni, gdy dawaliśmy na zapowiedzi. Wesele na 120 osób trwało dwa dni – opowiada pani Bronisława.
Pan Jan przyjechał do opolskich Grobnik również spod Tarnopola, ze wsi Ładyczyn. Młodzi małżonkowie zamieszkali z teściami, gdzie wspólnie prowadzili gospodarstwo. Praca była ciężka. Ponad 2,5-hektarowe pole z łąką pani Bronisława kosiła kosą. Dodatkowo na gospodarstwie były zwierzęta: koń, dwie krowy, czasem cielaki i prosiaki, a także kaczki i kury, którymi się zajmowała.
Pan Jan znalazł zatrudnienie, jako konduktor. Zmuszony był jednak dojeżdżać na rowerze trzy kilometry do Głubczyc, a potem jeszcze do Raciborza. Było to nie lada wyzwanie, ponieważ do pracy musiał czasami wstawać np. o pierwszej w nocy, by na trzecią dojechać na raciborską kolej.
– Powiedziałam: „Albo pole, albo praca”, po czym wnieśliśmy wkład na mieszkanie w centrum Raciborza. Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, do jeszcze nie wykończonego bloku, z okien trzeciego piętra roztaczał się piękny widok. Zdecydowałam, że z tego miejsca się nie ruszam, pomimo że mężowi zaproponowano inne mieszkanie na Katowickiej. W listopadzie 1969 r. wprowadziliśmy się do naszego nowego mieszkania – opowiada pani Bronisława.
Rok później również ona podjęła pracę, najpierw na krótko w raciborskiej „Sprawności”, a po jej likwidacji w Rafako, jako szatniarka. Z tego zakładu przeszła na emeryturę w 1990 r. W sumie łącznie z pracą na roli posiada 38-letni staż zawodowy, podobnie jak mąż, który przepracował prawie 40 lat na kolei. Dla obojga dziś problemem jest przede wszystkim zdrowie, a pieniądze ze „starego portfela” przeznaczają głównie na leki.
Państwo Malarzowie doczekali się dwójki dzieci, córki Władysławy, która urodziła się dwa lata po weselu i o trzy i pół roku młodszego syna Józefa. Mają też dwie wnuczki Marię i Anitę oraz 15-letniego prawnuka Łukasza.
W rodzinne strony pani Bronisława pojechała tylko raz z koleżanką. Odwiedziła znajomych, którzy niegdyś sąsiadowali z jej rodziną „przez drogę”. Na miejscu jej rodzinnego domu, który spalili banderowcy, teraz swój dom mają Ukraińcy. Dziś nie chciałaby już tam wrócić.
Ewa Osiecka