Moim zdaniem
Dawid Wacławczyk prezes RSS Nasze Miasto.
Promocja z sensem...
W ostatnich miesiącach wiele mówi, pisze i dyskutuje się o promocji miast. „W ramach promocji” wydatkuje się bardzo pokaźne kwoty na cele wszelakie, a pomysłowość samorządów wydaje się w tym temacie nieograniczona. Słowo „promocja” stało się wytrychem, który usprawiedliwia setki przeróżnych wydatków, z których znaczna część nie jest wcale konieczna, ani niezbędna. Często nie mają z faktyczną promocją nic wspólnego; a po prostu nie dało się ich wcisnąć do innej pozycji budżetowej. Dziwnym zbiegiem okoliczności promuje się najczęściej politycznych przyjaciół...
Kluczowe wydaje się zatem pytanie: po co nam, a konkretnie naszemu miastu, promocja?
Moim zdaniem promocja miasta, w odróżnieniu od promocji marki komercyjnej, ma sens tylko i wyłącznie w 3 przypadkach. Musi mieć ona jasno sprecyzowany cel i powinna być nastawiona na jeden z trzech efektów:
1) przyciągnięcie nowych inwestorów, którzy stworzą nowe miejsca pracy i np. warunki rozwoju zawodowego dla mieszkańców. Inwestorzy wniosą też nowe opłaty i podatki dla gminy oraz przyciągną nowych mieszkańców – ekspertów danego przedsiębiorstwa,
2) wzrost ruchu turystycznego, czyli przyciągnięcie turystów, oraz płynące z tego faktu korzyści finansowe (prosperita obiektów noclegowych, restauracji, kawiarni, klubów, stacji benzynowych, parkingów, punktów handlowych i usługowych etc.),
3) skłonienie ludzi do tego, by zechcieli zamieszkać w naszym mieście. Wiadomo, że nowy mieszkaniec, to nowa siła nabywcza, nowa energia, nowe podatki itd. W takim wypadku promować należy zielone parki, niskie czynsze, dobrą edukację, przyjazną opiekę zdrowotną, dostęp do rekreacji, bogate życie kulturalne itp.).
Tymczasem, jeśli przyjrzeć się budżetowi nie tylko raciborskiego samorządu, okazuje się, że mnóstwo pieniędzy wydaje się na „promocję miasta”, która żadnego z w/w celów spełnić nawet nie próbuje. Pieniądze z „promocji” wydaje się na przeróżne imprezy masowe (skierowane do mieszkańców - wyborców), drużyny sportowe, zespoły muzyczne i przysłowiowe fajerwerki, które rozświetlają niebo na kilka sekund, po czym znikają, pozostawiając po sobie tylko wysoką fakturę do zapłaty. Widywałem już „promocję miasta” polegającą na dofinansowaniu wyprawy miejscowym podróżnikom, sfinansowaniu wydania płyty lokalnego zespołu, a nawet tomiku wierszy miejscowego poety!
Moje słowa nie oznaczają oczywiście, że żaden z powyższych wydatków nie jest uzasadniony czy dopuszczalny. Chodzi mi o to, że nad wyraz często mylone zostają ze sobą pojęcia „promocja” i „pomoc”. PROMOWAĆ się musimy (to część działania marketingowego, gospodarczego), a POMAGAĆ – możemy. Gdy nas na to stać. I to raczej nie nastawiając się na żadne efekty ekonomiczne.
Pamiętajmy, że sponsor dobija targu i robi interesy. Pomaga i wspiera – filantrop oraz dobroczyńca. Nie nazywajmy imprezowania czy pomagania „promocją miasta”, bo tak nie jest! Oczywiście chcemy i mamy prawo być DUMNI z tego, że nasza drużyna wygrywa zawody, nasz zespół zdobywa nagrody i przywozi dyplomy, a artyści robią indywidualne kariery. Jednak czy poza aktem dobrej woli i prężeniem swojego ego – jest w tym jakiś cel, który ma szansę przynieść konkretną, wymierną korzyść ekonomiczną?
Zadaję sobie to pytanie zawsze wtedy, gdy przejeżdżając przez Polskę widzę billboardy z Miss Polonia roku 2001, albo miejscowym zespołem, który wygrał przedostatnią edycję „Idola”. Billboardy te stoją przy głównych drogach i głoszą, iż „Tutaj mieszkam”. „No i co z tego”? – pytam i nie ściągając nogi z pedału gazu jadę dalej. Czy dlatego, że ktoś miejscowy dobrze gra w piłkę, ma talent aktorski czy pisze dobre wiersze – ja mam kupić tu domek, założyć firmę czy chociażby wpaść na obiad?
Błędy, które popełniają samorządy biorą się stąd, że zapominają one, iż gmina to nie butelka coca-coli, którą można kupić w każdym supermarkecie na terenie kraju. Miasto stoi w konkretnym miejscu i tylko w nim może zostać „kupione” i „skonsumowane”. Samo gadanie o mieście, powtarzanie w kółko jego nazwy i jej obecność w mediach – niczym, ale to absolutnie niczym nie skutkuje! Przykład? Proszę bardzo: podejrzewam, że każdy z nas słyszał wielokrotnie nazwę drużyny „AMICA WRONKI”. Pewnie setki razy. Tyle, że o ile piecyk kuchenny marki AMICA ma w swoim mieszkaniu co trzeci z nas (bo można ją kupić w kilku marketach na terenie powiatu), o tyle do Wronek zapewne nikt się nie wybiera ani na obiad, ani na wakacje, ani tym bardziej na stałe, czy po to by prowadzić tam swój biznes.
A zatem, przed wydaniem każdej samorządowej złotówki na „promocję” warto zastanowić się nie nad tym, ile będzie z niej szumu i hałasu, tylko ile będzie z tego zysku: sprzedanych biletów na mecz lub koncert, kupionych noclegów, zrobionych dodatkowo obiadów, wypitych kaw, zjedzonych porcji pizzy, zatankowanego paliwa itd. Pamiętajmy to, co już ponad 20 lat temu zauważył profesor Balcerowicz, mówiący o tym, iż jedynym sposobem eksportu miasta jest wzrost liczby odwiedzających go turystów. Reszta to paplanina, kupowanie wyborców i łechtanie swojego ego...
Ostatecznie, pytanie które wiele nam powie, brzmi: jak daleko są w stanie patrzeć lokalni włodarze? Kiedy kilka lat temu przekonywałem jednego z nich, iż warto inwestować w promocję imprez turystycznych, gdyż turystyka powoduje napływ nowych, obcych środków finansowych, odpowiedział tylko: „no wiesz, ale ci turyści na mnie nie zagłosują...”