Jerzy Martyniak — pan Śrubka, który ratuje maszyny
Do zakładu przy Opawskiej ludzie przynoszą swoje stare maszyny z nadzieją na ich wskrzeszenie. Czasami wymaga to wielu tygodni żmudnej pracy, a nieraz wystarczy tylko rozmowa. Do jednego i drugiego Jerzego Martyniaka nie trzeba namawiać. Mógłby pracować na okrągło i na okrągło o tej pracy opowiadać. – Świat komputerów jest mi obcy. Moje maszyny mają duszę. Każda z nich jest inna – mówi pan Jurek. W ciągu prawie pięćdziesięciu lat pracy naprawił ich tysiące i gdy go słucham, nabieram przekonania, że oddał im przy okazji swoją duszę.
Jak majtki reklamowały maszyny do pisania
Pan Jerzy wyciąga z szuflady niemiecką książkę z 1936 roku, którą traktuje jak encyklopedię. – Znajdzie w niej pani ilustracje wszystkich przedwojennych maszyn do pisania i szczegółowe ich opisy. Kiedy naprawiam którąś z nich klient dostaje razem z nią cały ten opis, który traktujemy jak metryczkę – opowiada. Między stronami książki, niczym zakładki, pojawiają się wiersze, kartki z dedykacjami, podziękowania. – Naprawiam maszyny do pisania poetom, rzeźbiarzom, malarzom i dziennikarzom. O, ta kartka z pomnikiem Josepha fon Eichendorffa jest od Georga Lattona – pokazuje kolejne podziękowania. Zlecenia dostaje też z Muzeum Technicznego w Krakowie i Warszawie. – Ostatnio mam dużo maszyn z wybrzeża. Przyjeżdżają dostawcy z Gdańska, Gdyni i Koszalina do Biedronki, a przy okazji przywożą do naprawy maszyny.
Podziwiamy stojący na stoliku Continental i Fortunę. – Jak do mnie trafiły były czerwone od rdzy. Rozebrałem je na części i przez trzy miesiące musiałem to mechanicznie czyścić – wspomina. – I pan po wyciągnięciu tych wszystkich czcionek potrafi je poukładać w dobrej kolejności? – pytam. – Układ jest znormalizowany, znam go na pamięć – wyjaśnia pan Martyniak, który ma słabość nie tylko do samych maszyn, ale i wszystkiego co się z nimi wiąże. Znalazł kiedyś lampę naftową z napisem Ideal, więc dołączyła do jego zbiorów, bo firma ta znana jest z produkcji maszyn do pisania. Jego przywiązanie do tych starych urządzeń jest tak silne, że w zakładzie na honorowym miejscu wiszą znaczki firmowe wszystkich maszyn, których nie udało się uratować. Wśród czołowych niemieckich firm pojawia się polski Łucznik i Radom, produkowany w Zakładach Metalowych im. gen. Waltera. – To były najlepsze polskie powojenne maszyny do szycia, które wciąż funkcjonują.
Choć najpopularniejsze są niemieckie, okazuje się, że przed wojną w Polsce także produkowano maszyny do pisania. – Były to tzw. efki (FK), których nazwa pochodzi od Fabryki Karabinów. W Raciborzu są takie trzy sztuki – wyjaśnia pan Martyniak i opowiada nam pewną zabawną historię. – Otwarto kiedyś obok mojego zakładu sklep z bielizną i wkrótce pojawił się wielki szyld z napisem Triumpf. Przyszli do mnie kumple i pytają: ile dałeś za tę reklamę? Byli przekonani, że chodzi o producenta maszyn do pisania – opowiada ze śmiechem pan Jerzy. Tym sposobem przez wiele lat jeden szyld reklamował jednocześnie dwie firmy.
Po nitce do kłębka
Z maszynami jest tak, że trzeba je śrubka po śrubce rozkręcić i rozłożyć na części, żeby dopiero zacząć naprawiać. – Nieraz po wielu godzinach takiej zabawy zostaję z jedną śrubką w ręce i muszę zaczynać od początku – opowiada ze śmiechem pan Martyniak. Nic więc dziwnego, że koledzy nadali mu pseudonim Śrubka. Na szczęście ma w sobie dużo cierpliwości i naprawdę trudno go wytrącić z równowagi. Nawet kiedy widzi, że uszkodzenie to ewidentna wina użytkownika. – Ludzie smarują maszyny olejem jadalnym zamiast wazelinowym. Jak to chwyci to może pomóc tylko gorąca woda – wyjaśnia i wyciąga przedwojenną maszynę Singera. – To jedna z niewielu maszyn, które mają czółenko. Klient nie chciał żadnego silnika, więc ze starej szuflady dorobiłem spód i drewnianą rączkę. I każdy jeans można na niej przeszyć – opowiada z dumą. Bo ratowanie starych maszyn to nie tylko jego zawód, ale i powołanie.
Do Raciborza przyjechał z rodzicami gdy szedł do II klasy szkoły podstawowej. Uczył się w słynnym Mechaniku na Fornalskiej a jego rocznik jako pierwszy kończył szkołę w nowym budynku przy Zamkowej. Wieczorowo robił technikum a potem wiele kursów specjalistycznych w Krakowie i Wrocławiu. Pracę przy naprawie maszyn zaczął w Spółdzielni Wielobranżowej, która miała swą siedzibę na Stalmacha. W zakładzie na Opawskiej jest od 1964 roku. – Moi znajomi żartują, że gdyby tu czołg wjechał to też bym go naprawił – mówi pan Jerzy. I nie ma w tym nic dziwnego. Naprawiał instrumenty muzyczne, choć jak wyjaśnia słoń mu na ucho nadepnął, dziecięce wózki, zegary, aparaty fotograficzne, zamki do drzwi i wszelkiego rodzaju maszyny. – Starsze panie przychodzą ze swoimi żelazkami, które nie mają nawet termostatu. Przyzwyczajają się jednak do nich i nie wyobrażają sobie prasowania niczym innym. Trzymam dla nich w szufladce koraliki i spirale, które najczęściej trzeba wymieniać. One są takie szczęśliwe, że jeszcze ktoś takie rzeczy naprawia – opowiada nasz bohater.
Skarby pana Jerzego
W oszklonej gablocie pełno jest unikalnych sprzętów, które przynoszą panu Jurkowi klienci lub sam ratuje je ze złomowiska i śmietników. Z zapartym tchem przyglądamy się maszynce do ostrzenia żyletek, żelazku z duszą i kajdankom sprzed pierwszej wojny światowej. Skrzynkowa Agfa robi ogromne wrażenie na moim koledze, a okazuje się, że to dopiero początek naszej przygody z historycznymi przedmiotami. Szczególną wartość mają te pochodzące z Raciborza, jak chociażby drewniana półka ze sklepu kolonialnego Ernsta Hoppe, czy wieszak ze sklepu Simona Schulzeka, który mieścił się przy Langstrasse 18, czyli dzisiejszej Długiej. W zbiorach pana Jerzego jest też ciekawostka – opatentowana przez naszego bohatera i produkowana przez spółdzielnię, w której pracował, syreno-latarka przeznaczona dla ochroniarzy.
Wśród wielu narzędzi, które wiszą w warsztacie jest przedwojenny klucz, który ojciec pana Jurka woził ze sobą zawsze w aucie, dziewięciopalcówka do regulowania pisma w maszynach do pisania, czy przyrząd do łatania dziur w dętkach. – Jak mam problemy z zardzewiałą śrubą to korzystam z kleszczy dentystycznych – demonstruje nasz bohater i wyciąga z szuflady ogromny zbiór niemieckich, szwajcarskich i austriackich igieł do maszyn. – Te największe służą do zszywania worków. Pamiętam, że kiedyś w święta zrobiliśmy sobie takim ściegiem łańcuszkowym łańcuch na choinkę. Te wygięte szyją tak, żeby nitka nie przechodziła na drugą stronę, a niebieskie służą do szycia jeansów – wyjaśnia pan Jerzy.
Jego zbieractwo obejmuje też całą rodzinę. – Niczego nie wyrzucam. Mam wszystkie świadectwa i dyplomy córki, a nawet plastikowe opaski, które miały moje wnuki na rączkach w szpitalu – wylicza. – Wie pani, chłopcy są jeszcze mali, ale już chętnie pomagają w warsztacie – mówi z dumą i pokazuje nam ich zdjęcia. To właśnie wnuki są moim największym skarbem – nie kryje wzruszenia pan Jerzy.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły