Oddał serce Unii
Henryk Delong - IKONY RACIBORSKIEGO SPORTU
Któż z raciborskiego środowiska sportowego nie znał Henryka Delonga? Nawet dziś – a od jego śmierci właśnie mijają trzy lata – wspomnienia o nim budzą życzliwy uśmiech na twarzach jego współpracowników.
– Przez sportową działalność stał się gościem w domu, ale gdy już był, starał się nam jak lepiej zrekompensować stracony czas. Bardzo kochał rodzinę, ale podobną miłością darzył klub. Przez to był rozdarty. Miał wyrzuty sumienia, że którąś z rzeczy zaniedbuje, ale nie potrafił z żadnej z nich zrezygnować – wspomina syn pana Henryka, Adam Delong. Spostrzeżenia te potwierdza także jeden z najbliższych przyjaciół działacza, prezes Polskiego Związku Zapaśniczego, a jednocześnie szef MKZ Unia Racibórz Grzegorz Pieronkiewicz. – Zawsze podkreślał jak ważna jest dla niego rodzina, był osobą niezwykle ciepłą. W domu nie przebywał tak często jakby chciał, ale Unia go potrzebowała, a on potrzebował Unię. Poświęcił naszej sekcji kawał swojego życia. Do siedziby klubu przybywał pierwszy, a wychodził ostatni. To był jego drugi dom – stwierdza prezes. – Według mnie nawet pierwszy – wtrąca z uśmiechem Adam Delong.
Czekał z kwiatami
Czuł sympatię do każdego ze swoich podopiecznych. Podziwiał ich niezmiernie, zresztą z wzajemnością. Po porażce nie ganił, lecz służył dobrą radą. Gdy unici triumfowali, z jego oczu płynęły łzy wzruszenia. – Zawsze witał nas kwiatami. Bez względu na sportowy rezultat, który uzyskaliśmy. Był z zespołem na dobre i na złe – opowiada po latach Grzegorz Pieronkiewicz. On sam, od kierownika Delonga otrzymał bardzo wiele. – Gdy przenosiłem się z Katowic do Raciborza, nie znałem jeszcze miasta. Czułem się zagubiony i nieco przestraszony, ale to właśnie Heniek był osobą, która jako pierwsza wyciągnęła do mnie pomocną dłoń. Czekał z kluczami do hotelu, zgrzewką wody i przysłowiową rolką papieru toaletowego – uśmiecha się prezes Unii. Dzięki takim małym, acz niezwykle życzliwym gestom, w Unii Racibórz za czasów Delonga panowała rodzinna atmosfera. – Dla podopiecznych był jak ojciec, na którego zawsze mogli liczyć. W siedzibie klubu natomiast zachowywał się jak prawdziwy gospodarz. Drzwi do jego gabinetu były otwarte, a on chętny do rozmów. Czy męczył go ten cały zgiełk? Nigdy. Otoczony bliskimi sobie ludźmi czuł się szczęśliwy – uważa Adam Delong. Prezes Pieronkiewicz z kolei, w przyjacielskich kontaktach między kierownikiem, a pozostałymi członkami klubu doszukuje się przyczyny rewelacyjnych osiągnięć ówczesnej drużyny – Był dobrą duszą tej ekipy. Może właśnie przez jego pozytywne podejście do pewnych spraw nie czuliśmy presji, dzięki czemu gromadziliśmy kolejne sukcesy – mówi. Świetne rezultaty raciborskich zapaśników, sprawiały Delongowi satysfakcję, nieporównywalną z żadnym innym uczuciem. Największym motorem napędowym Unii była przez lata młodzież. Henryk Delong jak nikt inny rozumiał jej potencjał. – Zawsze podkreślał, jak wielką rolę w klubie odgrywają najmłodsi. To on jako jeden z pierwszych działaczy Raciborszczyzny dokonał wszelkich starań, aby utworzono – głównie w SP13 – klasy o profilu zapaśniczym – zdradza Adam Delong. – Podobny model kształcenia zastosowano później w innych placówkach naszego powiatu. Dzięki temu szeregi Unii zasiliła grupa niezwykle utalentowanych zawodników, w tym przyszłych medalistów mistrzostw Polski – dodaje z kolei pan Grzegorz.
Od świtu do zmierzchu
Delong wiedział jak ważne w procesie kształcenia dzieci są warunki panujące w klubie, dlatego tak wiele czasu poświęcał pracy nad ich udoskonalaniem. – W siedzibie Unii pojawiał się pierwszy, a wychodził ostatni. Odkąd przybyłem do Raciborza, nie było dnia – a może ja takiego nie pamiętam – w którym kierownik nie byłby obecny w klubie – przyznaje Pieronkiewicz. – Nie gardził żadnym zajęciem. Jeżeli trzeba było przykręcić śrubę lub coś naprawić – robił to – nie kryje pan Adam. Kierownictwo w Unii było zajęciem niezarobkowym. Tym przez ponad trzy dekady była dla pana Delonga praca w raciborskich Zakładach Elektrod Węglowych. – Bez problemu łączył obydwie funkcje. Może dlatego, że według jego życiowej filozofii nie było rzeczy niemożliwych – zastanawia się Adam Delong.
Jeden z Sokołów
Był współzałożycielem powstałego przy ZEW-ie w 1965 roku pierwszego na ziemi raciborskiej Klubu Honorowych Dawców Krwi. Co istotne, w ciągu kilkudziesięciu lat sam oddał tej krwi ponad 61 litrów, za co otrzymał liczne odznaczenia – informuje Adam Delong. – Gdy w 1987 roku powstawał Klub Olimpijczyka „Sokół” jako pierwszy zgodził się dołączyć do grona jego współzałożycieli. W kolejnych latach zasiadał w zarządzie. Pomagał nam przy organizacji największych uroczystości oraz wystaw. Posiadał ogromną wiedzę na temat raciborskiego sportu, którą bardzo chętnie się dzielił, uratował kilka pamiątek związanych z sukcesami piłkarzy „Unii”. Kapituła „Sokoła” wyróżniła jego działalność, umieszczając Henia w galerii wśród wybitnych postaci ziemi raciborskiej oraz odznaczając go „Złotym Medalem Za Zasługi Dla Sokolstwa i Ruchu Olimpijskiego w Raciborzu. Cenił sobie również słowo pisane, dzięki czemu spisywał ręcznie klubowe kroniki Unii Racibórz, uzupełniając je o skrupulatnie zbierane wycinki gazet – dodaje działacz. Wspomniane zapiski dotyczą głównie historii piłkarskiego zespołu. – Każdy sport miał dla niego znaczenie, jednak największą miłością darzył zapasy oraz piłkę nożną. Nie zapominajmy, że w latach 60. – przed rozpoczęciem przygody z zapaśniczą sekcją – pełnił funkcję kierownika piłkarskiej drużyny Unii. Dopiero w 1963 roku przeszedł na zapasy – podkreśla pan Adam.
Z klubem do końca
– Każdy kolejny medal składał się na jego poczucie spełnienia – mówi Pieronkiewicz. Nic jednak nie pobije złotego krążka Igrzysk Olimpijskich w Atlancie 1996 Ryśka Wolnego – dodaje. – Pamiętam jak całą rodziną oglądaliśmy walkę Ryszarda. Ojciec emocjonował się każdym rzutem, każdym zdobytym punktem, a po zwycięstwie nastąpiła niepohamowana eksplozja radości. Płakał długo. Ze szczęścia – wspomina pan Adam. Sukcesu Wolnego z Atlanty żaden inni zapaśnik Unii już nigdy nie powtórzył. A pan Henryk czekał, wierząc, że moment chwały dla raciborskiego klubu jeszcze nadejdzie. Z tego powodu tak często bywał między innymi na organizowanym w Raciborzu Turnieju Pytlasińskiego, w którym unici wielokrotnie w pięknym stylu triumfowali. Na zawodach tych pojawił się także 8 sierpnia 2010 roku. Nadal z tą sama pasją obserwował zmagania na matach. Nie komentował ich już tak energicznie jak kiedyś. Czuł się nie najlepiej, od wielu lat chorował na pylicę. Tego dnia jednak pozostał w hali do ostatniej walki. Zmarł nazajutrz, mając 72 lata. Po raz pierwszy od blisko pięćdziesięciu lat nie pojawił się w klubie.
Wojciech Kowalczyk