Jak w niebie
Spontanicznie rzucona w eter propozycja podjęcia wyprawy na szczyt Mont Blanc wystarczyła, aby czterech śmiałków, wieloletnich pasjonatów gór postanowiło podążyć trasą, o której wcześniej mogli wyłącznie czytać w podróżniczych książkach. Zebrali potrzebny sprzęt, wykonali szczegółowy plan podróży i wybrali się w przepiękne Alpy.
W kuluarze śmierci
Zanim zaatakowali szczyt Mont Blanc, spróbowali swoich sił w podejściu na niewiele niższą od niego górę Breithorn, położoną u stóp majestatycznego Matterhornu. – Miało to na celu zaaklimatyzowanie się na tak dużych wysokościach, Breithorn był niejako próbą generalną przed „Dachem Europy” – tłumaczy jeden z uczestników wyprawy, Tomasz Jabłonka. Po zejściu ze szczytu i spędzeniu noclegu w namiocie na wysokości 3100 m, wyruszyli do punktu startowego całej podróży – miasteczka turystycznego Chamonix. – Na szczyt Mont Blanc prowadzi wiele dróg, my zdecydowaliśmy się na trasę położoną po francuskiej stronie. Z Le Fayet wyruszyliśmy piękną kolejką górską, a właściwie tramwajem, na wysokość około 2372 metrów n.p.m. Na tym etapie podróżnicy mają dwie opcje: albo idą turystycznie oglądać lodowiec, albo wyruszają do położonego wyżej schroniska, z którego będą mieli możliwość wejścia na szczyt – mówi Jabłonka. „Raciborska” ekipa wybrała oczywiście to drugie i po kilku godzinach rozbiła namioty przy schronisku Tete Rouse na wysokości około 3160 m.n.p.m.
– Jest stanowczy zakaz rozbijania namiotów poza obszarem schroniska, co chwilę francuscy żandarmi przeprowadzają wizję lokalną, aby takie sytuacje nie miały miejsca – informuje Jabłonka. Czwórka śmiałków plany dotyczące godziny rozpoczęcia wyprawy na szczyt przesunęła w ostatniej chwili. Spontaniczność? – Nic z tych rzeczy, na nią w takiej podróży nie ma miejsca. Po prostu stwierdziliśmy, że korzystniej będzie wyjść dzień wcześniej, aby – w przypadku gdy coś się nie powiedzie – zyskać jeszcze jedną szansę na zdobycie szczytu – zdradza pan Tomek. Wyruszyli o pierwszej w nocy. – Wtedy istnieje mniejsze zagrożenie lawinowe, ponieważ śnieg jest jeszcze solidnie zmrożony – mówi Jabłonka. Już na samym początku zmierzyli się z jednym z najniebezpieczniejszych odcinków na trasie – kuluarem śmierci, w którym ginie najwięcej osób. – To przestrzeń, w której spadają ogromne bloki skalne i kamienne lawiny. Co chwilę trzeba przystawać i wysłuchiwać czy coś nie leci – dodaje trener Łamatora. Odcinek ten pokonali szczęśliwie, po czym przystąpili do najważniejszej części wyprawy – ataku na szczyt. – Szliśmy wzdłuż skalnej ściany, którą oświetlały latarki osób zmierzających w tę samą stronę co my. Ludzi jest bardzo dużo i większości udaje się osiągnąć zamierzony cel. Po dziewiątej nad ranem my również go osiągnęliśmy – uśmiecha się Jabłonka i dodaje: – Co czuje się tam na górze? Ogromną euforię i satysfakcję, no i... zmęczenie, którego nie są w stanie opisać żadne słowa. Na szczycie nie znaleźli się sami. Byli jednymi z wielu, którym udało się tego dnia go zdobyć. – Spotkaliśmy Japończyków, Włochów, Niemców, nawet Polaków. Niektórzy zostawiali tam flagi, my zrobiliśmy sobie tylko kilka zdjęć – pokazuje mi jedno z nich. – Widok, który ukazał nam się ze szczytu był wart ogromnego wysiłku i miesięcy przygotowań. Człowiek czuł się jak w niebie, ponieważ z góry widzieliśmy chmury i przy dobrej przejrzystości można było dostrzec nawet wioskę, z której wyruszaliśmy.
Chwila ponad chmurami
Na szczycie spędzili nie więcej niż dziesięć minut. Schodzili szczęśliwi, lecz cały czas skoncentrowani. – W czasie drogi powrotnej ginie najwięcej osób, co jest spowodowane głównie rozluźnieniem się i brakiem koncentracji po zdobyciu szczytu – zaznacza Michał Grzeszczuk. Kondycyjnie przygotowani byli wyśmienicie. – Każdy z nas uprawia na co dzień jakiś sport, więc z wytrzymałością nie było problemu. Trzeba jednak podkreślić, że taka wyprawa to inny rodzaj wysiłku, niż nawet maraton, tutaj na naszą niekorzyść działa niskie ciśnienie, do którego nie wszyscy są w stanie przywyknąć. Z każdym przebytym metrem czujesz się coraz gorzej. Wrogiem jest też choroba wysokościowa, której nie da się pokonać – tłumaczy Jabłonka i dodaje: – Nie uważam jednak, aby trzeba było jakoś intensywnie przygotowywać się do takiego wyjścia. Wiadomo nie można wstać z fotela i iść na Mont Blanc, ale mając jakieś pojęcie na temat gór, każdy ma szansę wejść na szczyt. Najważniejsze w takim wyzwaniu jest przygotowanie się na każdą ewentualność. My trenowaliśmy różne sytuacje awaryjne w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Przypadkowość ograniczyliśmy do minimum – zaznacza. Po powrocie do bazy wypadowej czekała na nich jeszcze jedna niespodzianka. – Podeszła do nas ekipa jednej z francuskich stacji telewizyjnych, prosząc o wywiad. Kompletnie nie spodziewaliśmy się tego, że znajdziemy się w zagranicznej mediach – opowiada. Kolejną przygodą był sam powrót do Polski. – Tam i z powrotem jechaliśmy samochodem. Wycieńczenie organizmu dawało o sobie znać, ale wspólnymi siłami dojechaliśmy do domu, a tam... czekał na nas komitet powitalny – śmieje się raciborzanin i kontynuuje: – Dzieci przygotowały dla nas plakaty i rysunki dotyczące naszej wyprawy – wskazuje na jeden z nich i dodaje z entuzjazmem: Do dziś jest we mnie taka energia, że nie wiem co ze sobą zrobić.
Połknęli bakcyla
Dla jednego była to pierwsza tego typu wyprawa w życiu, dla drugiego kolejne już wysokogórskie doświadczenie, które miało być sprawdzeniem formy i kolejnym zrealizowanym celem. – Wspinałem się już w Himalajach Ladakhu, Andach i Atlasie Wschodnim, nigdy w Alpach, więc postanowiłem spróbować. Można powiedzieć, że chciałem wejść na Mont Blanc „dla zasady” – wyznaje Michał Grzeszczuk i dodaje: – Była to nasza pierwsza wspólna wyprawa. Wiedziałem, że koledzy nie byli jeszcze w górach lodowcowych, ale uważam, że poradzili sobie świetnie. – Był to mój – można powiedzieć – wysokogórski debiut, ale czuję, że załapałem już bakcyla, chociaż tuż po zejściu do wioski, pod wpływem zmęczenia, obiecaliśmy sobie, że już więcej nigdzie nie wyruszymy. Bardzo szybko zmieniliśmy zdanie i zaczęliśmy planować, który to szczyt kolejnym razem zaatakujemy – śmieję się Jabłonka. Cała czwórka zgodnie zapewnia, że w Alpy jeszcze wróci. – Za rok planujemy wyprawę na szczyt trochę niższej niż Mont Blanc, lecz o wiele trudniejszej i wyglądającej nieco demonicznie góry: Matterhorn – zdradza pan Tomek. – Kiedyś z ciekawością oglądało się programy podróżnicze poświęcone alpinistom, dziś możemy powiedzieć, że chociaż w minimalnym stopniu przekonaliśmy się o tym, co czuli w czasie wyprawy w wysokie góry – kończy.
Wojciech Kowalczyk