Mariola i Lech Baranowscy – dwoje w jednym
Od trzydziestu pięciu lat dzielą razem życie, od dwudziestu siedmiu – pracę zawodową, która stała się ich pasją. Na początku, jak sami przyznają, rozwodzili się przy każdym odnawianym meblu. Dziś bez siebie i bez pracy nie wyobrażają sobie życia.
Poligon na Cimochowiźnie
W starej stodole, która przypomina nieco westernowe klimaty, znajduje się salon ekspozycyjny i pracownie Baranowskich. Kilka – bo każdy w tej rodzinie musi mieć swoją własną przestrzeń. Siadamy na kanapie wśród starych luster, komód, lamp i zegarów, które nieubłaganie odmierzają nasz czas, a ja mam wrażenie, że jednak się zatrzymał. Każdy znajdujący się tu przedmiot ma swoją historię, a gospodarze mogą o nich opowiadać godzinami. Dziwię się, że po wielu tygodniach pracy potrafią się z nimi rozstać. Okazuje się, że niektóre rozstania pamiętają do dziś. – Znalazłem kiedyś w piwnicy szafkę, którą przywiozła ze sobą z Kresów moja babcia. Odnowiłem ją, ale w obawie przed kornikami, które mogłyby z szafki zaatakować moją nową boazerię, oddałem mebel do komisu. Po latach odnalazłem go u mojej koleżanki. Chciałem od razu odkupić, ale okazało się, że dla niej ta szafka ma wartość sentymentalną, bo kupiła ją za swoją pierwszą wypłatę. Tak mi było żal, że zrobiłem sobie jej malutką replikę – opowiada pan Leszek, który miłość do drewna odziedziczył po ojcu.
Hipolit Baranowski, zanim trafił na studia medyczne terminował u stolarza. O ordynatorze oddziału chorób płuc szpitala w Wojnowicach mówiło się, że ma dwie pasje: medycynę i majsterkowanie. W rodzinie do dziś krąży historia o tym, jak zaraz po przyjeździe z Grodna do Raciborza pierwsze meble zbił sam ze skrzyń, w których przewozili cały dobytek. Ale tak naprawdę poligonem doświadczalnym była dla Baranowskich Cimochowizna na Suwalszczyźnie, gdzie pan Hipolit kupił w latach 80-tych dom. W ciągnący się latami remont zaangażowała się cała rodzina. Tam zaczęli robić pierwsze meble i snuć plany na przyszłość.
Zaczynali w 1989 roku od małego sklepiku przy Słowackiego. – Mieliśmy przede wszystkim oświetlenie, ale wprowadzaliśmy też wyposażenie wnętrz, bo dekorowanie i projektowanie zawsze było moim hobby – wspomina pani Mariola. – W tamtych czasach były problemy z towarem, więc jeździłem po całej Polsce i kupowałem wyroby rzemieślników. W ten sposób dorabiali wtedy inżynierowie, doktorzy i filozofowie, którzy po stracie pracy zakładali swoje firmy – opowiada pan Lech, który pamięta wykonywane przez nich abażury do lamp i piórniki w kształcie zwierzątek.
Po zakupie gospodarstwa przy ul. Gamowskiej ich marzenia o własnym domu i pracowni, w której mogliby realizować zawodowe plany w końcu stały się realne. Zdjęcia najlepiej oddają to, ile pracy musieli włożyć w remont, by w końcu osiągnąć zaplanowany cel. Dziś nie można przejść obojętnie obok budynku, który jeszcze niedawno był stodołą.
O starych meblach, które bywają za ładne
Kiedy idziemy do pracowni, pani Mariola zaczyna się martwić, że na zdjęciach wyjdzie jaki tam nieporządek. Mnie jednak ten artystyczny nieład ogromnie przypada do gustu. Czuję się trochę jak mała dziewczynka, która chciałaby zajrzeć do tych wszystkich szufladek, słoików i zakamarków, które na pewno kryją jakieś skarby. I przeczucie mnie nie myli. Na samej górze, tuż pod sufitem odkrywam stare heble, które od lat zbiera pan Lech. – Zawsze brakuje nam czasu, żeby je odpowiednio wyeksponować, ale mamy już wizję jak to będzie kiedyś wyglądało – mówi ze śmiechem jego żona. Tu cały czas jest coś do zrobienia, ale Baranowscy tak już mają, że bez tej pracy żyć nie potrafią.
Pan Lech pokazuje nam kredens, który właśnie odnawiają. – Ma rozbitą szybę, a ta jest gięta i fazowana, więc będę ją musiał zamówić w Warszawie. Przy prostszych zleceniach współpracujemy z raciborskimi firmami, bo ja jestem takim lokalnym patriotą – podkreśla Baranowski. Oboje zgodnie twierdzą, że odnowa mebli zawsze zaczyna się od rozebrania ich na części. Potem trzeba zdjąć starą powłokę. Przy większych powierzchniach można to zrobić mechanicznie, ale małe elementy wymagają środków naturalnych, bo chemicznych w pracowni nikt nie stosuje. Następnym etapem jest uzupełnienie ubytków fornirem. Z dużego worka pani Mariola wyciąga płatki szelaku, czyli odmiany naturalnej żywicy, pozyskiwanej z wydzieliny owadów. – Robimy z niego politurę, którą pokrywamy odnawiane meble. Lakier uzyskuje się dolewając do niego roztwór na bazie spirytusu – tłumaczy. – W zależności od tego jaki rodzaj politury chcemy uzyskać, tyle nakładamy warstw. Im jest ich więcej, tym wykończenie będzie bardziej błyszczące – dodaje pan Lech.
Przy renowacji mebli wymienia się jak najmniej elementów na nowe, starając się zachować wszystko co się da. Niestety, czasem dostają się do drewna korniki lub kołatki, które atakują meble i sieją spustoszenie. Wtedy ingerencja jest konieczna. – Nieraz dobrze wyglądający z zewnątrz mebel kryje w sobie wiele niespodzianek. Ściągamy wierzchnie warstwy, a pod nimi odkrywamy zaszpachlowane ubytki albo strawione przez szkodniki deski – tłumaczy pani Mariola. – Kupujemy wtedy stare meble na materiał. Wystarczy połowa szafy, z której można odzyskać np. półki – dodaje jej mąż. Kiedyś Racibórz był zagłębiem starych mebli. Teraz też się zdarza, że do Baranowskich trafiają perełki wyprodukowane w naszym mieście. Odnawiali stół bilardowy z 1910 roku z fabryki F. Wenzla, wagę z sygnaturą Gebr. Sucharowski Geldschrank und Waagenbau Ratibor (czyli producent sejfów i wag), czy szafę z 1935 roku, najprawdopodobniej z raciborskiej fabryki Maxa Tschaudera. Zdarza się jednak, że właściciele dostarczonych wcześniej mebli, po odnowieniu, z różnych przyczyn ich nie odbierają. Taki los spotkał na przykład przedwojenne wertiko (rodzaj bieliźniarki), którego klient z Niemiec nie odebrał, bo uznał, że jest „za ładnie zrobione”.
Rodzina dobra na ciężkie czasy
Baranowskim trudno oddzielić życie prywatne od zawodowego, bo pracownie i dom są w tym samym miejscu, a pani Mariola, jak sama mówi, maluje nieraz szafki między jednym a drugim daniem. – To jest ciężka praca, ale dająca ogromną satysfakcję. W domu mamy meble, które sami zrobiliśmy i mnóstwo rzeczy o wartości wyłącznie sentymentalnej, bo oboje z mężem jesteśmy zbieraczami – dodaje. Artystyczne zacięcie mają też wszystkie dzieci Baranowskich, które właściwie wyrosły w twórczym klimacie. Najstarszy syn Błażej rzeźbi w drewnie i fotografuje. Martyna, której pierwszym nauczycielem był Michał Justycki, jest plastyczką. Jej prace graficzne, wykonane metodą suchej igły można podziwiać w pracowni rodziców. Najmłodszy Kacper też zaczyna się bawić drewnem. Każdy ma swój warsztat i każdy coś tworzy. – Zaszczepiliśmy w dzieciach to, że prezentów się u nas nie kupuje. Trzeba je samodzielnie przygotować – mówi pan Lech, a na dowód jego żona pokazuje nam pierwszą pracę kilkuletniego wtedy Kacpra, który przygotował dla mamy piękny napis Mariola – oczywiście wisi do dziś w pracowni.
Tutaj wszystkie przedmioty mają swoją historię, niektóre z nich dostają drugie życie. Niczego się nie wyrzuca. – Błażej siedzi do 3.00 w nocy w pracowni, bo robi teraz angielską ławkę – mówi pan Lech i dodaje, że żona uwielbia haftować, a z każdego kawałka materiału potrafi coś wyczarować. – Męża nazywamy w rodzinie MacGywerem, bo potrafi znaleźć rozwiązanie każdego problemu – mówi pani Mariola. A ja myślę, że cała rodzina nadaje się na ciężkie czasy, bo nie ma dziedziny, w której by sobie nie poradziła. – Czy wy znajdujecie czas na odpoczynek? – pytam, a oni zgodnie odpowiadają: – Jeździmy na Mazury. – Pływacie? Wędkujecie? Chodzicie na grzyby? – Pracujemy, tam jest zawsze coś do zrobienia – mówią ze śmiechem.
tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły