Mały wzrostem, wielki duchem
Ikony Raciborskiego sportu - Aleksander Zajączkowski
Karierę miał mistrzowską. Dosłownie. Walczył na najlepszych polskich, a zdarzało się także, że i na światowych, matach. Zdobywał medal za medalem. Sukces czepił się go bezlitośnie i on zdawał sobie z tego całkowicie sprawę. Zawsze miał świadomość, że jest świetnym sportowcem, wyznawał przy tym jednak zasadę, że 99 procent każdego zdobytego trofeum to wypadkowa katorżniczej pracy a wyłącznie jeden procent – talentu. Mimo ogromnej domowej gablotki zapełnionej pucharami, Aleksander Zajączkowski nie czuje się w pełni spełniony, bo w 1976 roku wrócił na tarczy z najważniejszego w swoim życiu turnieju – Igrzysk Olimpijskich w Montrealu.
Już na początku naszej rozmowy Zajączkowski zaznacza, że zagłębimy się w historie odległe, z czasów całkowicie odbiegających swoją specyfiką od tych dzisiejszych. – To były inne zapasy. Ten świat już nie istnieje, a szkoda. Kiedyś w każdym większym turnieju brało udział ponad 150 zapaśników, a ileż było klubów! W naszym regionie istniały takie marki jak: Siła Mysłowice, GKS Katowice czy Chorzów, a Unia i tak dawała radę. Mieliśmy świetną drużynę, którą nawet po latach mogę w komplecie wymienić – mówi z entuzjazmem pan Aleksander i pokazuje zdjęcie historycznej drużyny, po czym bez zająknięcia przytacza nazwiska stojących kolejno sportowców.
Unia z charakterem
W roku 1963 przekroczył próg klubowej siedziby Unii po raz pierwszy. I pokonywał go przez kolejne dziewiętnaście lat. Tamtejszą Unię wspomina z niekłamanym sentymentem, wyjaśniając, że był to klub oferujący zapaśnikom najlepsze z możliwych warunki. A świetnych zawodników w Raciborzu wówczas nie brakowało. – Na każdym treningu ostro ćwiczyło 40 – 50 osób – mówi po blisko pięćdziesięciu latach Aleksander Zajączkowski. „Ostro” – w jego wypowiedzi to słowo – klucz, bo jak przyznaje, każda minuta treningu okupiona była wielkim wysiłkiem. – To była katorga. Niejednokrotnie ktoś mdlał, co było zresztą u nas normą, więc nikt nie myślał o tym, aby z tego powodu przerwać zajęcia. Trener Wiktor Zarzecki zawsze powtarzał, że jeżeli idziemy się kąpać o własnych siłach to wcale nie jesteśmy wykończeni, ale gdy idziemy już na „czterech nogach”, to dopiero wtedy odczuwamy ogromne zmęczenie – przytacza słowa swojego szkoleniowca Zajączkowski. – Dostawaliśmy niemiłosiernie „w kość”, ale według mnie, właśnie dzięki temu osiągaliśmy świetne wyniki. Siłą zapaśniczej Unii była także wewnętrzna konkurencja. Każdy z nas miał przynajmniej kilku rywali w swojej kategorii wagowej. Każdy chciał być najlepszy, ale królem danej wagi mógł być tylko jeden, co powodowało walkę o pozycję lidera, która uczyła nas czasem więcej, niż same zawody. Byliśmy też ekipą z tzw. charakterem, czyli ktoś kto nie miał silnej osobowości, w klubie by się nie uchował – dodaje. Mimo, że Unia była znaną i bardzo silną marką, walka o medale ważniejszych imprez była zacięta. – Region mieliśmy „obsadzony” silnymi klubami, ale nie przejmowaliśmy się tym i zdobywaliśmy kolejne medale. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, że w 1970 roku zdobyliśmy drużynowo mistrzostwo Polski. Jedna z gazet napisała nawet o nas: „Młodzi zapaśnicy – kadrą przyszłości” – pokazuje prasowy wycinek nasz bohater.
Ukształtował Wolnego
Podobnych materiałów, przypominających dawne lata, ma wiele. – Ja o to nie dbam, to bardziej małżonka przez lata starała się jak najwięcej tych rzeczy zachować. Jedynie przy takich okazjach jak nasze dzisiejsze spotkanie, jestem skory do wspomnień – przyznaje pan Olek. Pozostając w tematyce pamiątek zwracam jego uwagę na stojące na szafce zdjęcie z Ryszardem Wolnym. – To ja z Ryśkiem, zaraz po jego powrocie ze złotych IO w Atlancie. Ależ to był sukces! Jestem szczęśliwy, że przez kilka lat mogłem go trenować, przez to dołożyłem cegiełkę do tego mistrzostwa – uśmiecha się zapaśnik. Sam Zajączkowski, podobnie jak Wolny, sukcesów miał wiele. Aż trzykrotnie zdobył mistrzostwo Polski, dwa razy był wicemistrzem, natomiast brązowy medal tych zawodów zdobył trzy razy. Patrząc na tabelę największych jego osiągnięć, mistrzem Polski – czy to seniorów, czy wcześniej juniorów i młodzików – był każdego roku, z wyłączeniem jednego –1973, w którym leczył kontuzję. – Każdy z tych tytułów jest dla mnie równie ważny, ale przyznam szczerze, że do jednego mam sentyment – mówi Zajączkowski wyciągając jednocześnie z szafki piękny pas, przyznany mu w 1966 roku za zdobycie pierwszego miejsca w mistrzostwach Polski juniorów. – Gdy mi go zakładano czułem dumę, ponadto wiedziałem, że jestem pierwszym juniorem w historii Unii, który wywalczył mistrzostwo kraju – zdradza szkoleniowiec. – W ogóle kiedyś, aby zdobyć złoty medal mistrzostw Polski trzeba było rywalizować dwa, czy nawet trzy dni, w czasie których odbywało się około dziesięciu walk. Dziś jest inaczej, bo czasami wystarczy powalczyć trzy razy i w ciągu kilku godzin zostaje się mistrzem – dodaje z niewielkim żalem.
Zajączkowski zawodnikiem był bardzo „charakternym”, mającym swoje zdanie i potwornie nielubiącym przegrywać. – Drugie miejsce było dla mnie porażką – wyznaje i opowiada: – Pamiętam pierwszą spartakiadę młodzieży w 1968 roku, na którą pojechałem w roli faworyta. Zająłem czwarte miejsce. Czwarte! A przecież byłem aktualnym mistrzem kraju. Nie potrafiłem tego zrozumieć, ale wiele wtedy się nauczyłem, trochę pokory też przybyło – mówi.
Starcie z „profesorem zapasów”
– Młodzi sportowcy muszą uświadomić sobie, że nie ma nic za darmo, trzeba harować na treningu, aby osiągnąć sukces – stwierdza pan Aleksander. Za osiągnięciami wielu dzisiejszych sportowców stoją także wielkie pieniądze i udogodnienia, o których Zajączkowski mógł kiedyś tylko marzyć. Treningi musiał łączyć z pracą, a przedtem – jeszcze w latach 60. – z nauką w technikum rolniczym w Głubczycach. – Każdy mój dzień był skrupulatnie planowany. Wstawałem o 4.30, aby dojechać do szkoły, z kolei po zajęciach, czyli około 15.00 wracałem do Raciborza, aby po szesnastej biec na trening – wspomina. – W roku 1966 nie wytrzymałem tego, zakodowałem sobie w głowie, że nie zdołam wszystkiego godzić i odszedłem z klubu na... dwa miesiące. Wróciłem dzięki staraniom trenera Holony i był to powrót bardzo szczęśliwy, ponieważ jeszcze w tym samym roku zostałem najlepszym juniorem w kraju. W czasie tamtych zawodów stoczyłem nawet walkę z Andrzejem Supronem, z którym później nie miałem już okazji rywalizować, bo ja zostałem przy najniższej kategorii wagowej, a on piął się do coraz to wyższych – kontynuuje trener i dopowiada: Zresztą ja całą karierę przewalczyłem w najniższej wadze. Jako junior było to zazwyczaj 27 kg., w seniorach dobiłem do 48 kilogramów. To właśnie między innymi przez niewielką posturę trzynastoletni Aleksander Zajączkowski „powędrował” w stronę zapasów. – W Raciborzu było wiele sekcji: bokserska, piłkarska, kulturystyczna, nawet podnoszenia ciężarów, miałem więc w czym wybierać, ale od razu postawiłem na zapasy. Poza tym trenował je mój starszy brat, dlatego długo się nie namyślałem – tłumaczy.
Smutek po igrzyskach
Porażki wpływały na niego mobilizująco, ale, jak przyznaje, po tych najbardziej druzgocących czuł żal. – Największej doznałem na Igrzyskach Olimpijskich w 1976 r. w Montrealu. Pierwszą walkę mogłem spokojnie wygrać, ale za bardzo się spiąłem i strzelił mięsień, drugą stoczyłem z mistrzem świata i tutaj nie miałem już kompletnie szans. Zająłem 11. miejsce, ale czułem żal do siebie, że poległem w zawodach, do udziału w których dążyłem całe życie. Chyba za bardzo i za szybko chciałem wygrać i to odwróciło się przeciwko mnie – ocenia ze smutkiem Zajączkowski i odpowiada na moje pytanie: – Czy się bałem, że nie podołam wyzwaniu? A skąd! Jeżeli ktoś bałby się tego typu rywalizacji, to nie powinien być sportowcem. Raciborzanin, patrząc na swoją karierę z perspektywy czasu, niczego nie żałuje. Uważa, że zdobył wszystko co chciał, oprócz medalu na IO. – Na arenie międzynarodowej bardzo chciałem coś „ugrać”, ale o ile zdobywałem medale na zawodach mniejszej rangi, już na tych najbardziej znaczących zawodziłem. Najlepszym wynikiem było czwarte miejsce wywalczone w 1974 roku na Mistrzostwach Świata w Katowicach – informuje. Zawodniczą karierę Zajączkowski zakończył w 1981 roku, z powodu uniemożliwiającego powrót na matę, urazu nogi. – Odszedłem będąc na szczycie. Już wcześniej chciałem to zrobić i oddać się wyłącznie pracy trenerskiej, ale klub nalegał abym zdobywał kolejne trofea – nie kryje zapaśnik. Chciał zostawić miejsce młodym. Świat zapasów opuścił na dobre w 1987 roku. – Sport jest piękny, ale do czasu. Gdy kończy się karierę, pozostaje uczucie pustki, przez które można stoczyć się na dno. Ja też miałem krótkie załamanie, ale dzięki żonie i silnemu charakterowi wyszedłem na prostą. Wielu byłych zawodników, nawet z Raciborza, nie miało niestety tego szczęścia. Młodzi sportowcy muszą uświadomić sobie, że moment chwały, w czasie którego każdy klepie cię po plecach i oferuje pomoc trwa bardzo krótko. Dopóki jesteś sportowcem, możesz liczyć na uściski dłoni włodarzy miasta, liczne nagrody i gratulacje, ale gdy przestajesz nim być, ludzie udają, że nie poznają cię na ulicy, a telefon milknie. Doświadczyłem tego na własnej skórze – mówi ku przestrodze jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk