Wszystkie dzieci są nasze
ks. Jan Szywalski przedstawia
Czy ksiądz ma dzieci? Jest taki piękny tytuł używany w niektórych parafiach w stosunku do kapłana: „Ojcze duchowny” nawiązujący do słów św. Pawła, który rościł sobie prawo do tytułu ojcostwa wobec osób ochrzczonych przez niego.
Pozwólcie na pewne humorystyczne z dawnych lat wspomnienie.
Na rowerze lubiłem jeździć dawniej, jak i dziś. Podczas wakacji szkolnych nieraz zebrała się grupka młodzieży, najczęściej ministrantów, aby „z księdzem wyjechać na wycieczkę”. Nie było tak restrykcyjnych przepisów bezpieczeństwa, więc kto miał koło, mógł dołączyć. Były kilkudniowe wypady, ale najczęściej na jedno popołudnie do atrakcyjnych miejsc w pobliżu Raciborza.
Z grupą chłopców parafii św. Mikołaja wybraliśmy się w pewien letni dzień roku 1968 do Rud; Łężczokiem do Nędzy – tam była lodziarnia – potem lasem do Rud. Najpierw pobożna część: modlitwa w pocysterskim kościele, a potem na basen do Buku. Miejsce piękne, bo naturalne. Basen osadzony w lesie jak oczko wodne. Woda czysta, bo przepływowa, choć chłodna, ponieważ cienie lasu wcześnie kładą się na wodę.
Tego dnia, gdy się zbliżał wieczór, a ludzie powoli zwijali koce i opuszczali kąpielisko, a moi ministranci również gotowali się do powrotu, zjawili się na placu basenowym w mundurach żołnierze. Wychodzili z lasu, zaczęli się rozbierać i wskakiwali do wody. Byli to, jak się okazało, żołnierze rosyjscy, którzy w ramach istniejącego wtedy paktu warszawskiego odbywali manewry na polskim terenie i to w pobliżu granicy z Czechosłowacją, aby zastraszyć zwolenników budzącego się tam ruchu wolnościowego. Armia radziecka spieszyła z bratnią pomocą, aby podeprzeć zagrożony w tym kraju socjalizm. Pod pozorem manewrów stała w lasach raciborskich gotowa do inwazji.
Jeden z żołnierzy podszedł do mnie, wydobył z kieszeni munduru ręczny zegarek z odrapanym nieco szkłem i proponował kupno.
– Ty chociesz czasy? – zapytał.
Niet, nie choczu. – odpowiedziałem zbierając w pamięci pozostałości języka rosyjskiego, którego uczyliśmy się obowiązkowo wszyscy.
On jednak nalegał, mówiąc że potrzebuje polskie pieniądze.
Poczemu? – zapytałem
Na piwo – wyznał szczerze.
Moi chłopcy gromadzili się koło nas ciekawi rozmowy. Doszedł drugi żołnierz, który, jak się okazało, umiał po polsku, i chciał koledze służyć jako tłumacz.
Rosjanin popatrzył na otaczającą nas grupkę około dziesięciu chłopców i zapytał:
To wsje twoje rebiata? To wszystko twoje dzieci?
Niet – zprzeczyłem – ja nie imieju rebiata, ja katolicki ksiądz, ja pop katolicki, ja nie imieju żeny – rosyjski szedł mi kulawo, ale polski żołnierz przyszedł mi z pomocą i zaczął mu tłumaczyć, że ja jestem „szestwiennik” a nie pop, i że w odróżnieniu od duchownego prawosławnego jako katolicki nie mam żony.
Popatrzył na mnie zdziwiony:
Nie imiejesz żeny? – pytał.
Potem mrugnął porozumiewawczo i dodał:
Ale tak na liewo...
Chłopacy wybuchnęli śmiechem.
Jeszcze długo potem, gdy zdarzyły się sytuacje czy propozycje dwuznaczne, mrugnęli z ironicznym uśmiechem okiem że zasadniczo nie, ale „tak na liewo...” można.
Podejrzenie jednak Rosjanina, że chłopcy to moja rebiata, było pewnym powodem do dumy. Byłoby to ładnie mieć taką grupę dorodnych synów. Niestety, celibat... Gdy jednak widzę, jak z nowym rokiem szkolnym dzieci spieszą do szkół, myślę o nauczycielach, tych z powołania, którzy opowiadając o swojej klasie, automatycznie mówią „moje dzieci”. Duszpasterze mówią podobnie: np. w ogłoszeniach, parafialnych, czy w rozmowie „nasze dzieci przedszkolne...”, albo „moje dzieci komunijne”. Nie jest to tylko slogan, ale poczucie więzi wytworzone przez sakrament chrztu, kiedy my kapłani rodzimy je do życia Bożego, a dalej utwierdzamy poprzez przygotowanie do sakramentu pokuty i I Komunii św. i poprzez długie lata katechizacji. Nauczanie religii kiedyś w salkach pogłębiało tę więź, poprzez swojskość miejsca. Dzieci zaś przychodziły nie tylko do Pana Jezusa, ale też „do swojego księdza”. Jaki smutek czasem powstał, gdy ukochany ksiądz został przeniesiony! Więź z kapłanem jest najczęściej większa niż z nauczycielem, ten bowiem traci swoje dzieci z oczu po kilku latach nauczania szkolnego, ksiądz zaś, zwłaszcza proboszcz, towarzyszy im dalej w życiu: widzi je w niedziele i święta, odnajduje je w grupie ministranckiej czy Dzieci Maryi, przygotowuje do sakramentu bierzmowania, wreszcie spotyka się z nimi przed ślubem. Duszpasterz cieszy ich rozwojem, dumny jest, że się kształcą, jest przygnębiony ich niepowodzeniem lub moralnym upadkiem. Ojciec duchowny. Kiedyś ksiądz mógł smutne dziecko przytulić, otrzeć łzę z oczu, dziś musi być ostrożny – a nuż ktoś gest czułości kapłana sfotografuje i osadzi w internecie?
Dzieci niestety coraz mniej. Pustoszeją szkoły, na boiskach nie ma hałaśliwych zabaw, a piaskownice zarastają. Gdzie są dzieci? W kościołach mieliśmy czasami trudności z opanowaniem młodego żywiołu cisnącego się w małych ławkach przed ołtarzem, dziś chcielibyśmy ten tłum maluchów mieć przed sobą, ale ich nie ma. Nastolatkowie w okresie swego młodzieńczego buntu rozpychali się, ku mojemu zgorszeniu, w bocznym przedsionku kościoła, a obecnie jest prawie pusty. Odnowa demograficzna naszych parafii, naszych miast i wiosek, całego naszego kraju całej Europy, stoi pod znakiem zapytania. Od lat drążyły i drążą różne koła feministyczne i palikotowe umysły kobiet hasłami o samorealizacji, w czym dzieci są rzekomo przeszkodą. Wmawiano, że dzieci to kłopoty, wydatki i ograniczenie. Zupełnie zapomniano mówić o radościach rodzinnych, o tym, że dzieci nadają sens życiu i pracy rodziców. „Większe szczęście w dawaniu niż w braniu”.
Z owej grupy chłopców, tych moich „rebiatów”, wspomnianych wyżej, wyrośli dzielni ludzie. Niektórzy mieszkają za granicą, inni w kraju. Mają swoje rodziny zaś jeden z nich jest kapłanem, co naturalnie szczególnie raduje. Wszyscy pozostali wiernymi katolikami.
Tu warto dodać, że przynależność do grupy przykościelnej np. ministrantów uczy samodyscypliny, odpowiedzialności i ofiarności – cechy, które się potem w życiu zwracają.
Wśród dzieci niesłyszących otrzymałem ostatnio tytuł „kapłan dziadek”. Nie twierdzę, abym się czuł tym urażony.