Ukraina stała się jej drugą ojczyzną
– Każda dziewczyna, która wstępuje do Zgromadzenia Służebnic Ducha Świętego w Raciborzu musi liczyć się z tym, że wyjedzie na misje – przyznaje s. Daria. Wybierając drogę zakonną, natenczas 20-letnia raciborzanka Iwona Skowalczyńska, potrzebę niesienia duchowej pomocy innym dostrzegła na Ukrainie.
– Kiedy wstąpiłam do zgromadzenia, Wschód był zamknięty na wyjazdy misyjne. Jeszcze w nowicjacie często modliłyśmy się o to, aby granice się otwarły. Pamiętam, jak siostry ogrodniczki karmiły nas sałatą, której było tak dużo, że zupełnie nam się przejadła. Jadłyśmy ją więc w intencji Związku Radzieckiego i żartowałyśmy później, że to dzięki tej sałacie otwarły się granice do ewangelizacji – śmieje się s. Daria.
Na Ukrainę pojechała po pierwszych ślubach w 1990 r. Wtedy istniał jeszcze Związek Radziecki. W Wierzbowcu, gdzie mieszkała zaledwie trzy miesiące, dziś jest wakacyjny ośrodek wypoczynkowy dla 50 dzieci.
– Zakochałam się w Ukrainie, choć wtenczas tamtejsza rzeczywistość była zupełnie inna niż dzisiejsza. Zastałyśmy proste, wręcz biedne, warunki życia, ale dla nas, zakonnic, które chciałyśmy jechać na misję, było to spełnienie naszych oczekiwań – opowiada s. Daria.
Podczas kolejnego pobytu zatrzymała się w Łuczyńcu w ukraińskim obwodzie winnickim. Po trzech miesiącach wróciła do Polski, by później znów wyjechać na Ukrainę. Podczas kolejnej przerwy w misjach s. Daria podjęła studia teologiczne na KUL w Lublinie. Jak wylicza, na Ukrainie misjonarką jest już 15 lat, to długo biorąc pod uwagę, że za dwa lata upłynie 25-lecie pełnienia tam misji katolickiej.
– Ukraina jest moją drugą ojczyzną, choć w kraju tym jest wiele jeszcze do zrobienia, gdyż ludzie nadal nie mają tam łatwego życia – mówi raciborska misjonarka.
Trudne początki ewangelizacji
Przez pierwsze miesiące swojego pobytu na Ukrainie s. Daria imała się wraz z innymi misjonarkami różnych zajęć. Katechizowały dzieci, a jak trzeba było nawet sadziły kartofle u gospodyni, która im pomagała.
– Kościół katolicki dopiero się tam tworzył. Pod opieką księdza, który nas sprowadził znajdowały się trzy duże parafie, składające się z 64 wiosek. Mógł odwiedzać je co najwyżej raz w miesiącu. Każdej niedzieli objeżdżaliśmy duże parafie. Do kościoła przychodzili ludzie często z daleka, głównie pochodzenia polskiego. Było to niesamowite świadectwo wiary, ponieważ ludność ta dużo wycierpiała zarówno za swą polską przynależność, jak i za to, że była wyznania katolickiego – wspomina misjonarka.
Pamięta też swe spotkania z ludźmi, którzy przeżyli głód na Ukrainie. Sytuacja była tak trudna, że jeden człowiek bał się drugiego. Zdarzały się bowiem przypadki kanibalizmu.
– Jedna z babć opowiadała, że w jej wiosce prawie wszyscy przymierali głodem, poza jedną rodziną. Omijano ją więc z lękiem. Okazało się, że ludzie ci znaleźli miejsce, gdzie było dużo żab – wspomina jedną z historii.
Siostra zna polsko-ukraińską przeszłość, ponieważ jej pochodzący ze Wschodu ojciec zesłany został na Syberię. Ona jednak wraz ze współsiostrami dotychczas doświadczała ze strony Ukraińców niesamowitej otwartości serca.
– Byłyśmy we cztery. Ksiądz rozwoził nas po parafiach i zostawiał na cały tydzień. Ponieważ półki sklepowe świeciły pustkami, gotowałyśmy więc to, co udało się nam zdobyć. Czasem zapraszałyśmy dzieci bawiące się pod kościołem na zupkę. W rewanżu ich babcie natychmiast przynosiły nam to co miały – mówi o ukraińskiej gościnności.
Wiele żyjących tam rodzin jest rozbitych. Dzieci wychowują głównie babcie. Rodzice wyjeżdżają za pracą. Dużo jest też małżeństw rozwiedzionych. Poważnym problemem jest alkohol, głównie wśród mężczyzn.
Powołanie odkryła wśród dzieci
Podczas jednego ze swych kolejnych pobytów na Ukrainie, s. Daria pracowała jako zakrystianka oraz prowadziła katechezę w parafii św. Mikołaja w Kijowie. Pewnego razu do proboszcza zwróciła się dyrektorka dziennego centrum dla osób niepełnosprawnych o poprowadzenie zajęć na temat wiary. Tak swe powołanie do pracy z prawosławnymi dziećmi o różnym stopniu upośledzenia odkryła raciborska misjonarka. Organizowała dla nich zajęcia teatralne i wyjazdy na festiwale do Białegostoku.
– Na Ukrainie sytuacja rodzin borykających się z problem niepełnosprawności jest bardzo trudna. Obecnie sfera pomocy socjalnej powoli się rozwija. Ciągle jest to jednak „kropla w morzu” potrzeb. Mam kontakt z mamami, które opowiadały, że władze komunistyczne namawiały rodziny, aby swe niepełnosprawne dzieci oddawały do specjalnych internatów. Jeśli rodzice godzili się, trafiały do ośrodków znajdujących się z dala od ludzi, w głuchym lesie. Opieka tam była na najniższym poziomie. Dlatego do dziś mamy najbardziej martwią się tym, co stanie się z dziećmi po ich śmierci. Modlą się, aby dziecko umarło przed nimi, w poczuciu, że wtedy już nie stanie się mu żadna krzywda – mówi s. Daria.
Katecheza, którą prowadzi jest specyficzna. Misjonarka ma przeświadczenie, że osoby niepełnosprawne mają kontakt z Panem Bogiem bez pośredników. – Wielokrotnie tego doświadczałam. Pan Bóg dopuścił ich chorobę, ale jednocześnie opiekuje się nimi – zapewnia z przekonaniem.
Potem gdy wysłano ją do Chmielnickiego, s. Daria wiedziała już, że chce pracować z osobami niepełnosprawnymi. Dzieci zamknięte w domach, odizolowane od świata, potrzebują, uwagi i chcą by organizować im czas. Przekonała się, że każde wyjście do ośrodka jest dla nich wielkim wydarzeniem. Misjonarka widzi też potrzebę duchowego wspierania rodziców.
– W ukraińskim społeczeństwie ciągle pokutuje przekonanie, że posiadanie niepełnosprawnego dziecka jest karą za grzechy. Trzeba powoli zmieniać mentalność społeczeństwa. Mamy skarżyły się, że nie mogą swobodnie wychodzić z dziećmi na spacer. Przez lata osoby upośledzone były izolowane, dlatego gdy pojawiają się na ulicy budzą lek. Ludzie zwykle boją się tego, czego nie rozumieją lub nie znają – przyznaje s. Daria, która mając kontakty ze zdrową młodzieżą stara się głośno mówić o niepełnosprawności, a nawet pokazywać zdjęcia dzieci, z którymi pracuje.
W Chmielnickim misjonarka do ośrodka dla dzieci niepełnosprawnych chodziła na dwie, trzy godziny każdego dnia. Przychodziła tam duża grupa, często o głębokim upośledzeniu umysłowym. Trudno było prowadzić standardowe zajęcia, dlatego starała się przygotowywać różne teatrzyki, organizować wyjazdy. Za każdym razem zadziwiało ją niesamowite zaangażowanie dzieci.
– Do pierwszej grupy, z którą pracowałam w Kijowie uczęszczał Dimka, pogodny, prawdziwy aktor. Gdy przygotowywaliśmy drogę krzyżową, Dima był Panem Jezusem. Zamiast krzyża niósł poprzeczną belkę, którą w scenie ukrzyżowania, kładł na specjalnej konstrukcji w dekoracji Golgoty. Nie była ona jednak na tyle mocna, aby sam mógł się jej uchwycić. Na czas recytacji musiał więc trzymać ręce w górze. Martwiłam się widząc, że mu omdlewają. Gdy go potem zapytałam, jak wytrzymał odpowiedział: „Anioł mi pomagał” – wspomina s. Daria.
Kocha Polskę, tęskni za Ukrainą
W tej chwili raciborska misjonarka drugi rok jest w Krzemieńczuku, 300 km za Kijowem.
– Prowadzimy tam stołówkę dla bezdomnych. Uczę też języka polskiego młodzież, która chce podjąć studia w Polsce – mówi.
Cały czas ma jednak nadzieję, że Pan Bóg tak pokieruje jej życiem, że znów będzie mogła wrócić do Chmielnickiego lub Kijowa.
– Moim marzeniem jest stworzenie grupy teatralnej. W grę aktorską niepełnosprawne dzieci wkładają całe serce. Przede wszystkim jest to jednak terapia przez sztukę – tłumaczy.
Dwukrotnie też udało się jej zorganizować rekolekcje dla mam w jezuickim ośrodku rekolekcyjnym w Chmielnickim. Uczestniczyło w nich 15 kobiet i 15 dzieci.
– Zależało nam, aby wpoić im więcej nadziei, pokazać miłość bożą, dać poczucie, że nie są sami, że mimo wszystko Pan Bóg czuwa nad nimi. Dał im odpowiedzialne zadanie, ale też nie zostawia ich z problemami – twierdzi s. Daria, która chciałaby ponownie zorganizować takie rekolekcje.
– Kiedyś naszła mnie myśl, że żyję z dala od Polski, którą przecież kocham. Z drugiej strony, do Polski od czasu do czasu przyjeżdżam. Gdy wrócę na stałe, nie pojadę już na Wschód, a wiem, że brakowałoby mi Ukrainy – przyznaje misjonarka.
Ewa Osiecka