Jan i Robert Sochowie - Kowale na żelaznych rumakach
Do kuźni Sochów dotarły już trzy telewizje, kilka rozgłośni radiowych, poświęcono im wiele publikacji książkowych i jeszcze więcej artykułów w gazetach i na portalach. Gościli Niemców, Hindusów, Włochów, Afroamerykanów a nawet polityków i wszystkim z takim samym entuzjazmem opowiadali o swej pracy.
Sukces medialny nie uderzył im na szczęście do głowy, bo największą miłością tej rodziny jest od pokoleń kowalstwo, no i oczywiście konie. Tylko u Sochów to są konie mechaniczne.
Róża spod młota dla Ilony
W bieńkowickiej kuźni pełno jest rodzinnych pamiątek. Na ścianach wiszą mistrzowskie i czeladnicze dyplomy, zdjęcia przodków i pierwsze samodzielnie wykute przedmioty. – Robert już w szkole podstawowej robił sobie miecze, szable, szpady i tarcze – pokazuje nam pan Jan a syn dodaje: – Ja się przy tej kuźni urodziłem i w tych odgłosach wychowałem więc nigdy nie ciągnęło mnie do innej pracy. Od małego wołali na mnie Kowol i tak zostało do tej pory.
Więcej problemów miał z tym zawodem ojciec. – Jak miałem 18 lat i chodziłem na wiejskie zabawy to wstydziłem się powiedzieć że jestem kowalem. Mówiłem pannom, że pracuję jako ślusarz w Rafako – śmieje się pan Jan. Przyszłej żony nie musiał jednak oszukiwać. Wiedziała kogo sobie wybiera i z profesji męża zawsze była dumna. Ba, jest chyba jedyną kobietą, która świetnie sobie z kowalstwem radzi i jak jest potrzeba to do tej pory chwyta za narzędzia. Kiedy oglądam album ze ślubnymi zdjęciami Sochów, to trudno mi sobie wyobrazić panią Gertrudę w kuźni. Delikatna, szczupła brunetka u boku pana Jana przemierza przez szpaler, który tworzą dla swojego komendanta strażacy. Ślubu udziela ksiądz z Warszawy w podziękowaniu za prace, które kowal wykonał dla jego parafii. – To było 7 listopada, a więc w święto rewolucji październikowej. Oflagowano w ten dzień całą gminę i poszła plotka, że flagi na masztach wieszają z okazji mojego ożenku – wspomina ze śmiechem pan Jan i dodaje, że żonę dostał bardzo dobrą i wiele jej zawdzięcza. Jego syn wykorzystał zaś swój zawód by oryginalnym prezentem podbić serce swojej dziewczyny. Zamiast kwiatka dostała na walentynki ręcznie wykutą różę. Pomysł musiał przypaść pani Ilonie do gustu bo dziś jest już żoną kowala.
Podczas naszej rozmowy w kuźni pojawia się organizator kolejnej zagranicznej wycieczki, która odwiedzi niebawem Sochów. – Nie ma tygodnia, żeby ktoś do nas nie przyjechał – tłumaczy pan Robert. – Nie przeszkadza wam to w pracy? – Ostatnio mieliśmy rowerzystów, którzy pokonali wiele kilometrów żeby zobaczyć nasze muzeum. Nie można im powiedzieć, że nie mamy czasu. Jak nie zdążymy czegoś zrobić w dzień to kończymy w nocy – dodaje.
Dziś praca w kuźni to przede wszystkim kowalstwo artystyczne. Przed wojną w Bieńkowicach było 420 koni, teraz jest koło 20 więc i tradycyjne podkuwanie koni wykonuje się coraz rzadziej. – Kiedyś koń przyjeżdżał do kowala a teraz podkuwacz jeździ do konia – tłumaczy pan Robert, a jego ojciec pokazuje nam oryginalne kopyta dobrze i źle utrzymanego konia. – One rosną od 8 do 12 mm miesięcznie i trzeba o nie, tak jak u człowieka o paznokcie, dbać. Niech pani spojrzy, od razu widać, które były pielęgnowane – wyjaśnia pan Jan i dodaje, że tak jak opony do samochodu tak i podkowy dla konia muszą być letnie i zimowe. Jego ojciec Alois był w podkuwaniu koni ekspertem. W kuźni wisi na ścianie 15 sztuk specjalnych ortopedycznych podków dla chorych koni, które są jego dziełem. Bo kowal przed wojną był trochę jak weterynarz. – Pamiętam, że ojciec podkuwał nie tylko konie ale i krowy, bo jak była bieda to zamiast koni zaprzęgało się bydło – wspomina Socha, który egzamin na mistrza zdawał w Opolu. Potem doszedł do tego dyplom mistrza ślusarskiego i mistrza kowalstwa artystycznego. Jego ostatnią mistrzowską pracę – ręcznie wykuty świecznik – Izba Rzemieślnicza złożyła w darze na Jasnej Górze.
Jak kowal sołdatom obrączki wykuwał
– Ojciec na nas zawsze patrzy i uśmiecha się, więc robota musi być dobrze wykonana – mówi patrząc na portret Aloisa pan Jan i zaczyna opowiadać o losach kowala, który trafił na Syberię. Front wschodni dla każdego niemieckiego żołnierza brzmiał jak wyrok. Alois miał jednak to szczęście, że był kowalem, więc przydzielono go do dywizji weterynaryjnej. – Podlegało mu 12 kowali i w kordonie sanitarnym mógł się przemieszczać na całej linii frontu. Nie robił żadnych wyjątków. Leczył konie i niemieckie i ruskie – opowiada pan Jan. Kiedy dostał się do radzieckiej niewoli, od razu trafił do kuźni. Dzięki swej pomysłowości zaczął robić pierścionki i ślubne obrączki dla strażników. Po raz kolejny kowalstwo ocaliło mu życie. Do domu wrócił we wrześniu 1949 roku, po dziesięciu latach odkąd go opuścił. Czekała na niego żona i syn Willibald, który w przyszłości również poszedł w ślady ojca i został kowalem.
Kiedy w 1952 roku na świat przyszedł drugi syn Sochów – Jan, pan Alois postanowił uczcić ten dzień kupując mu radio marki Pionier. Odbiornik funkcjonuje do dziś. – Ma tylko jeden feler bo zamiast Katowic odbiera Stalinogród – mówi ze śmiechem nasz bohater i pokazuje napis na skali. Inną pamiątka z dzieciństwa jest nietypowa zabawka – ręcznie wykuta przez ojca papuga, która dziś jest jednym z eksponatów przydomowego muzeum kowalstwa. Znajdują się tu maszyny i narzędzia kowalskie, które przekazywane z pokolenia na pokolenie przeżyły wiele wojen i zawirowań politycznych. Kuźnia Sochów istnieje od 1702 roku do dnia dzisiejszego, a Bieńkowice zdążyły być w tym czasie w Austrii, Prusach, Republice Weimarskiej, III Rzeszy i Polsce. – Teraz dla Austriaków, Niemców i Czechów realizujemy różne zamówienia więc historia zatacza koło – podsumowuje pan Robert.
Gdzie jest moja urania?
Oprócz kowalstwa Sochowie mają jeszcze jedną pasję – motory. Pierwszy trafił do rodziny w 1939 roku. Uranię kupił Alois i jeździł nią na zaloty do swojej przyszłej żony Martiny. O tym jaką miłością darzył swoją maszynę niech świadczy rodzinna anegdota. – Kiedy ojciec wrócił po pieciu latach niewoli do domu i zobaczył wreszcie ukochaną żonę i syna to pierwsze słowa, które z siebie w tym wzruszeniu wydusił brzmiały: – Gdzie jest moja urania? – opowiada ze śmiechem pan Jan. Dziś motor ojca jest oczkiem w głowie syna. Jeździ na nim na zloty i dba jak o największy skarb, choć razem z synem Robertem motorów mają dwanaście. – Wszystkie zarejestrowane i na chodzie – dodaje pan Jan.
Oglądam dowód rejestracyjny uranii z pieczątką III Rzeszy a w nim adnotację, że wraz z zakupem właściciel otrzymał talon na 10 litrów paliwa. – Pojechałem z tym dokumentem do wydziału komunikacji w Raciborzu, żeby motor przerejestrować. Jak urzędniczka zobaczyła sfastykę to spanikowała – opowiada Robert Socha. Po wielu perturbacjach w końcu udało się wszystko załatwić i dziś urania jest ozdobą wielu imprez motocyklowych.
Pytam moich bohaterów czy na swoich maszynach jeżdżą na wakacje a pan Jan odpowiada, że największym nieszczęściem dla Roberta byłoby wykupić mu wycieczkę do Egiptu. – Byłem raz na wczasach ale po czterech dniach już mnie ciągnęło do kuźni. Wolę turystykę weekendową – mówi pan Robert. Oczywiście na motorze, na którym towarzyszy mu żona Ilona. Była z nim też wtedy gdy pojechał do Legnicy po japońskiego choppera. – To jest ciekawa historia. Pierwszy właściciel motoru nazywał się Bieńkowski, drugi Kowal więc musiał go kupić kowal z Bieńkowic – wyjaśnia pan Robert, który od czternastu lat uczestniczy w zlotach i rajdach motocyklowych. Obaj panowie należą do czeskiej grupy motocyklistów z Krawarza. Kiedy pytam ich o plany na przyszłość, mówią o rozbudowie muzem kowalstwa, ale myślę, że mogliby bez problemu założyć również muzeum zabytkowych motocykli. Widząc z jaką pasją od dziewięciu pokoleń rodzina realizuje swoje marzenia, jestem pewna, że sprostają każdemu wyzwaniu. Bo z Sochami jak to z kowalami – kują żelazo póki gorące.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły