Piotr Obruśnik nie ma czasu na odpoczywanie na tapczanie
Do tapicera ze Starowiejskiej próbuję się dodzwonić od czerwca. Firma niby istnieje, ale nikt od miesięcy nie podnosi słuchawki. Zaczynam się zastanawiać, czy nie podzielił losu innych raciborskich rzemieślników, którzy wyjechali za granicę. W końcu postanawiam osobiście sprawdzić co jest grane.
Pana Piotra zastaję przy pracy w warsztacie. Usiłujemy chwilę porozmawiać, ale jednocześnie dzwoni telefon stacjonarny i komórkowy, a przy drzwiach gromadzą się kolejni klienci. – Gdybym chciał odbierać wszystkie telefony, musiałbym zatrudnić sekretarkę. Mam tyle zleceń, że trudno będzie znaleźć czas na rozmowę – tłumaczy i dodaje, że zna na nasz cykl i chętnie czyta. W końcu jednak ulega, choć nie bez obaw, że po tym reportażu pracy będzie jeszcze więcej.
Niedziela nie dla tapicera
Niewielka pracownia pana Piotra dobudowana jest do rodzinnego domu naszego bohatera. Funkcjonuje w tym miejscu od 21 lat, więc wszyscy wiedzą, że mogą go tu znaleźć o każdej porze dnia i często z tego korzystają. – Jak robią niedzielne zakupy w supermarketach to przyjeżdżają potem do mnie, no bo skoro wszyscy pracują to ja też powinienem – opowiada i jednocześnie odbiera telefony, a do warsztatu wchodzi kolejny klient.
Gerard Meisner chce panu Piotrowi przywieźć do naprawy narożnik. – Pan jest tu cały czas, to ja mogę przyjechać nawet o 22.00 – proponuje. – Może pan przyjechać od 8.00 do 18.00, a później to mebel musi poczekać pod płotem – studzi zapał klienta pan Piotr, a ja zastanawiam się na głos kiedy znajduje czas na odpoczynek? – Ostatnio rzadko. W wakacje przyjeżdża dużo Niemców i Czechów, a ja jestem sam, bo młodych ludzi praca w rzemiośle nie interesuje – podsumowuje.
Kiedy chodził do szkoły zawodowej, w jego klasie było ponad trzydziestu uczniów, którzy wybrali zawód tapicera. – W tamtych czasach byli chętni do nauki kuśnierstwa, kowalstwa, czy kominiarstwa. Teraz trzeba młodym ludziom tłumaczyć, na czym te zawody polegają – mówi pan Piotr. Sam zdobył gruntowne wykształcenie zakończone zdanym w Katowicach egzaminem mistrzowskim. Dzięki niemu mógłby zatrudniać w pracowni uczniów, tylko że nigdy nie było chętnych. – Dostałem dobrą szkołę w punktach usługowych Ramety. Pracowali tam wspaniali fachowcy, dzięki którym poznałem co to znaczy wykonanie mebla od A do Z – wspomina. Przez rok był też pomocnikiem instruktora zawodu w szkole dla głuchych. – To był największy ośrodek, który kształcił przyszłych tapicerów, dopóki Rameta nie uznała, że więcej uczniów już nie potrzebuje – mówi Obruśnik.
We wrześniu 1992 roku założył własną działalność. Zaczynał od jednej używanej stebnówki. Dziś polski Łucznik zastąpiły maszyny japońskie, czeskie i niemieckie. – Zawsze uważałem, że skoro wybrałem ten zawód i jestem dobry w tym co robię, to nie będę szukał czegoś innego tylko dlatego, że skończyły się dobre czasy dla rzemiosła – tłumaczy.
Gdzie Polak nie może tam Turka pośle
W pomieszczeniu obok oglądamy stuletnie, drewniane krzesła, które niebawem zyskają nowy wygląd. Pan Piotr pokazuje nam tkaninę, którą wybrał na ich obicie klient. Złoto-brązowe pasy będą się pięknie komponowały z kasztanowym kolorem drewna. Na materiał przyjdą jeszcze gwoździe ozdobne, które spotęgują efekt. – Zważywszy na zalew tanich, ale słabych tkanin chińskich to bardzo dobry wybór. Metr tego materiału kosztuje 200 złotych, ale przetrwa lata – wyjaśnia pan Obruśnik i pokazuje nam próbniki. Pochodzą z Maroka, Ameryki i Turcji, która specjalizuje się w dobrych gatunkowo i oryginalnych, jeśli chodzi o wygląd, tkaninach. Dziwię się, że nie ma polskich, a pan Piotr opowiada, że 25 lat temu znakomite jakościowo materiały można było dostać w Łodzi i Zakładach Tkanin Dekoracyjnych „WELUR”w Kietrzu. O nowoczesne wzornictwo dbał tam sztab plastyków, których projekty zdobywały nagrody na światowych konkursach. Dziś po zakładach zostały tylko wspomnienia, nic więc dziwnego, że zagraniczni producenci szybko wypełnili lukę na polskim rynku. – Wybór jest ogromny, ale trzeba się na tkaninach znać. Nie zawsze to co ładne idzie w parze z tym co dobre – wyjaśnia tapicer i dodaje, że dopóki w przemyśle meblarskim będzie się wykorzystywało tanie tkaniny, dopóty jego firma będzie miała pracę. – Jeżeli ktoś kupuje sofę z promocji za 700 złotych to wiadomo, że więcej niż dwa lata nie przetrwa – podsumowuje pan Piotr.
Nie wszystkie meble, które trafiają do pracowni na Starowiejskiej to antyki, ale wszystkie traktowane są z taką samą pieczołowitością. To jest zawsze ta sama ręczna i precyzyjna robota, wymagająca specjalistycznego sprzętu i ogromnego doświadczenia. – Kiedy zawodzi technika i sam nie potrafię czegoś naprawić, sprowadzam z warsztatu na Opawskiej Martyniaka. Ale kiedy widzę, że od rana nic mi nie wychodzi, to po prostu odkładam pracę i zaczynam robić coś innego, bo jak się ma zły dzień to po prostu trzeba odpuścić – tłumaczy Piotr Obruśnik.
Jak skóra w traktorze to się lepiej orze
Zanim mebel dostanie nową tapicerkę, musi zostać od podstaw rozebrany. – Kawałek po kawałku rozpruwam każdy element, który muszę ręcznie odrysować by w nowym obiciu uzyskać ten sam efekt – tłumaczy mistrz. – Materiał szyje się łatwiej, ale skóra jest szlachetniejsza i trwalsza – dodaje i na dużym stole ląduje jej spory kawałek. Zamawia ją bezpośrednio u dystrybutora w Gdyni. Dlaczego tak daleko? – Staram się pomijać hurtownie, bo im więcej pośredników, tym cena jest wyższa, a ludzie chcą mieć wykonane dobrze i przede wszystkim tanio – mówi pan Piotr. Brązowa cielęca skóra posłuży do obicia sofy i foteli. Najpierw trzeba ją odpowiednio wykroić i podłożyć watolinę. I w tej samej chwili jej wielka bela ląduje na stole. Pan Piotr zaopartruje się w nią w Żorach, Skoczowie lub Kalwarii. – Trzeba jeździć w te rejony Polski, które słyną z przemysłu meblarskiego, choć i to rzemiosło powoli zaczyna wymierać – wyjaśnia i sięga po duże nożyce, którymi sprawnie dzieli watolinę na odpowiednie kawałki. Zauważam, że jest leworęczny. – W szkole zmuszano mnie do pisania prawą ręką i dzięki temu jestem teraz oburęczny. W pracy to się bardzo przydaje – tłumaczy.
Ze stołu wycięte elementy trafiają na maszynę do szycia, która obrzuca brzegi owerlokiem a końcówki obcina. – Skóra się nie strzępi, ale tkaniny muszą być odpowiednio zabezpieczone, żeby cała praca nie poszła na marne – mówi pan Obruśnik i już po chwili demonstruje nam potrójne ściegi na kolejnej maszynie. – Ta jest japońska. Zszywam na niej te wszystkie elementy w całość. Używana jest do ciężkiego szycia – jest naprawdę niezawodna – dodaje.
Na koniec oglądamy najnowszy nabytek pana Piotra – niemiecką maszynę dwuigłową, wartą 20 tysięcy złotych, która służy do ściegów ozdobnych. – W tej klasie to prawdziwy mercedes – mówi z uśmiechem nasz bohater i tłumaczy, że im droższy sprzęt, tym bardziej niezawodny. – Jak zaczynałem się uczyć zawodu to wystarczała tapicerowi jedna maszyna, na której wszystko można było uszyć. Dziś do każdej operacji służy inny sprzęt – tłumaczy tapicer, który w ciągu dwudziestu lat pracy niejedno widział. Zdarzały się wersalki z pierzynami i kocami w środku oraz fotele, w których odnajdowały się zagubione łańcuszki, karty do gry i monety. – Ludzie zamawiają siedzenia do samochodów, autobusów i dostawczaków. Miałem nawet klienta, który zamówił sobie skórzane siedzenie do traktora – opowiada nasz bohater, który realizuje każde, nawet nieco dziwne zlecenie. – Nawet jak mi przynoszą portfel albo pasek do spodni do przeszycia to nie odmawiam, bo ta praca to tak naprawdę moje hobby – podsumowuje Piotr Obruśnik.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły