Rok rodziny
ks. Jan Szywalski przedstawia
„Gdy wyobrażam sobie niebo, przychodzi mi na myśl mój dom rodzinny”
Benedykt XVI
Przeskok tematyczny: tuż po roku wiary – rok rodziny. Zdawałoby się, że związku między tymi dwoma tematami nie ma, ale faktem jest, że kiedy upada wiara, upada rodzina. Zależność dziwna, ale rzeczywista. Może dlatego, że wraz z upadkiem wiary obniża się moralność, a ta jest fundamentem życia rodzinnego.
Przykazania: „Nie cudzołóż, czcij ojca i matkę swoją” także: „nie zabijaj” dotykają życia rodzinnego, a lekceważone uderzają w ład rodzinny. Zaś podstawowe prawo chrześcijańskie: „Miłuj bliźniego, jak siebie samego” sprawdza się przede wszystkim w rodzinnym współżyciu. Pojęcie miłości trzeba tu rozumieć koniecznie w znaczeniu chrześcijańskim jako gotowość do ofiary dla drugich, wyrzeczenia się własnego ego dla dobra wspólnego: dla rodziny, nie zaś jako synonim namiętności, czy tylko uczucia.
Dom bez bliskich
Pani Krystyna F. wyszła za mąż za Józefa F., mieszkańca naszej dzielnicy i dlatego ją poznałem. Miała za sobą ciężkie dzieciństwo. Ojciec popijał, matka niezaradna. Gdy im odebrali dzieci, nie protestowali. Krystyna dostała się do typowego socjalistycznego domu dziecka. Niedostatek we wszystkim. Nie, żeby był głód, ale jedzenie typu: „jedz co ci dali na talerz, bo nic innego nie dostaniesz”. Rywalizacja o względy opiekunów i wychowawców. Dzieci w gromadzie też potrafią być okrutne, zwłaszcza wobec słabszych.
Na święta wyjeżdżali do domu. Ale tam powoli stawała się obcą: koleżanki już ją zapomniały, matka przyjęła ją i rodzeństwo jako zło konieczne, bo trzeba było coś ugotować, a tego nigdy nie umiała. Krystyna wracała po kilku dniach z chęcią do równo smutnego domu dziecka.
Uczyła się dosyć dobrze. Po szkole podstawowej ukończyła szkołę zawodową; taki był standard w domu dziecka.
Pana Józefa poznała na zabawie. Nie był atrakcyjny: małego wzrostu, ale jak trochę popił to się rozkręcał i mógł imponować. Jego rodzice mieli małą chałupeczkę, byli już dosyć starzy, bo późno się pobrali. Józef był ich jedynym dzieckiem, którego może za bardzo rozpieszczali, tak, że był mało samodzielny i zaradny.
Pobrali się. Krystyna promieniowała: nareszcie będzie w rodzinie! Tak bardzo o tym marzyła, by żyć w prawdziwej rodzinie. W dzieciństwie widziała domy koleżanek swej wioski; zazdrościła im, jak też tym, którzy z domu dziecka zostali adoptowani. Dla niej zgody na to nie wyrazili nigdy rodzice.
To nic, że dom Józefa wymagał remontów, że mieszkali tu jego starzy rodzice. To nic, że mąż mało zarabiał i część przepijał; wszystko się ułoży!
Wreszcie pełna rodzina
Zaszła w ciążę, radość! Urodziła chłopca. Promieniowała przy chrzcie: miała dziecko, tak jak w prawdziwej rodzinie, zapewni mu ciepły przytulny dom, którego nie miała. Ale... gdy chłopiec trochę urósł, gdy powinien zacząć mówić, okazało się, że jest, upośledzony do tego stopnia, że nie jest zdolny do samodzielnego życia. Pamiętam go chodzącego po pokoju, bez słów, uśmiechniętego, ale zupełnie zapatrzonego w swe wnętrze.
Minęło kilka miesięcy i także na Krystynę przyszła dziwna słabość, czuła się ciągle zmęczona. Badało ją kilku lekarzy, aż usłyszała druzgocący wyrok: białaczka, złośliwa anemia, rak krwi. Nie, ona nie chce umierać, chce żyć, ma syna i męża, kocha ich, oni ją potrzebują dla nich chce stworzyć dom, taki prawdziwy, rodzinny, z ciepłym obiadem i krzyżykiem na dobranoc.
Cudu nie było
Dla męża był to również cios. Stara się, ale ciągle mało zarabia, brak mu kwalifikacji. Dla Krystyny lekarze robią co mogą, ale po jakimś czasie poddają się; nic się więcej nie da zrobić. Leczenie podtrzymuje siostra z Annuntiaty: z „apteki Pana Boga”: herbatki, zioła, buraczki, to co przyroda daje, a klasztorna, czy ludowa mądrość zaleca. Przede wszystkim jednak przedłużeniem życia jest jej mocna wola, jej chęć życia dla męża i syna, bo „co z nimi będzie?” Czasem pytają się zdziwieni lekarze: „o ona jeszcze żyje?” Ciągle jeszcze żyła. Ufałem w cud, ale życie zmierzało do nieuchronionego końca. Ostatnie jej zaopatrzenie świętymi sakramentami wspominam jako rozpaczliwy bunt przed zbliżającą się śmiercią: oczy szeroko otwarte, słowa w majaku. Koło niej siostra zakonna starająca się ją uspokoić, jej mąż bezradny i syn bawiący się bezmyślnie przy oknie.
Umarła. Może miał wtedy czterdzieści lat. Nie było wielkiego pogrzebu. Przyznam, że miałem żal do Pana Boga, że taki był jej koniec, że nie było szczęśliwego rozwiązania, nie nie spełniły się jej wielkie pragnienie, by mieć rodzinę, ciepły dom, dzieci i męża koło siebie, którym chciała dać to, czego sama nie doświadczyła. Nie było cudu.
Jakiś czas syn pozostał przy ojcu. Gdy jednak umarła matka Józefa, a stary ojciec wyprowadził się do Złotej Jesieni, Józef zaś w pracy miał wypadek, oddał syna do zakładu. Chłopiec był wysoki, nawet przystojny, ale żyjący zupełnie w swoim świecie. Chyba jeszcze żyje.
Najsilniejsze więzi
Kto wyrósł w dobrej rodzinie, wie jakim szczęściem jest mieć dobry dom. Tam gdzie jest ofiarny wysiłek rodziców, by zapewnić należyty byt dzieciom, gdzie jest zdrowe wychowanie łączące czułość z wymaganiami, tam, gdzie są chwile luzu, mające jednak swe granice, tam gdzie jest swoboda, ale też każdy ma obowiązki, gdzie jest zaufanie lecz z dyskretną kontrolą, gdzie są wspólne radości i dzielone krzyże.
Co łączy? Wspólne rozmowy, wycieczki, zabawy oraz – najintymniej – wspólna modlitwa. Choćby od czasu do czasu, np. w sobotni wieczór. Mogę o tym coś powiedzieć.
Jakże ważne są niedziele i święta! Kiedyś głośno domagali się górnicy „Niedziela Boża i nasza!” To było wtedy, gdy ich zmuszano do tzw. rolki, do pracy w rytmie sześciu dni pracy, po nich dwa dni wolne. W niedzielę byli rzadko w domu. System zabójczy dla życia religijnego i rodzinnego. Niedziela to często jedyny dzień, w którym rodzina może być razem: dzieci szkolne i rodzice pracujący. Jako proboszcz ukułem kiedyś parafialne przykazanie: „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił; przynajmniej od mszy św. do wspólnego obiadu w domu”. Istnieje pewna łączność między ołtarzem, a stołem rodzinnym.
Wspólnie przeżyte święta! Już sam rozgardiasz przedświąteczny spaja: porządki domowe, przygotowane prezentów, by nawzajem siebie uradować. I przebywanie razem, bo „w domu jest najlepiej”. Zły to znak dla kondycji domu, gdy każdy połyka obiad w swoim kącie, może przed komputerem, aby najszybciej wyrwać się z domu.
Sam wyrosłem w dobrej rodzinie, biednej niedostatkiem powojennym, z matką jako wdową wojenną, ale szczęśliwej, trzymającej się razem. Krystyna tego nie miała i wielu innych także.