Pawła Ziętka opowieści spod pantofla
Kiedyś człowieka można było poznać po butach. Te najdroższe robione były ręcznie, z najlepszej gatunkowo skóry. Dziś, w dobie doskonałych podróbek, trudno odróżnić skórę naturalną od syntetycznej i jedynie zapach taniego kleju może zdradzić ich jakość. Paweł Ziętek pamięta jeszcze czasy, gdy buty robiło się na zamówienie, a po obuwie z „Raciborzanki”, w której pracował razem z ojcem, ustawiały się kilometrowe kolejki.
Narciarskie buty z Raciborza
Pan Paweł pracuje jako szewc od 1956 roku. Dziś zdrowie nie pozwala mu na prowadzenie własnego warsztatu, ale trzy razy w tygodniu pomaga w zakładzie przy ul. Londzina. – Jestem sam, więc dzięki tej pracy czuję się potrzebny i mam kontakt z ludźmi – uśmiecha się mój bohater i przyznaje, że trudno mu sobie wyobrazić życie bez pracy. Tę pierwszą zaczynał pod okiem ojca w „Raciborzance”. – Spółdzielnia miała duży zakład szewski przy ul. Londzina, którego ojciec był kierownikiem. Trafiłem tam od razu po podstawówce. Nie skończyłem szkoły zawodowej, więc wysłali mnie na trzymiesięczny kurs czeladniczy do Wrocławia – opowiada szewc. Podczas egzaminu pan Paweł musiał zrobić jedną parę butów damskich, jedną męskich i jedną narciarską. I nie chodziło tu o naprawę, ale o uszycie tych butów według podanego rozmiaru. – Muszę pani powiedzieć, że ojciec był bardzo wymagającym nauczycielem, ale tak dobrze mnie do tego egzaminu przygotował, że komisja z Izby Rzemieślniczej we Wrocławiu uznała mnie za najlepszego czeladnika, a miałem wtedy 16 lat – wspomina.
„Raciborzanka” była dużym zakładem pracy, w którym odbywała się masowa produkcja obuwia, trafiającego na lokalny rynek sprzedaży. – Szyliśmy ręcznie wszystkie rodzaje butów, ale wyłącznie ze skóry. Produkowaliśmy też bardzo drogie skórzane buty narciarskie. Dostawaliśmy na przykład zamówienie ze sklepu na 30 par takich butów w konkretnych rozmiarach i musieliśmy je zrealizować – wyjaśnia pan Ziętek i dodaje, że to były buty, które potrafiły przetrwać wiele pokoleń. Podstawowym narzędziem pracy, używanym do formowania butów było, kopyto strugane najczęściej z drewna sosnowego lub brzozowego. Naciągano na nie skórę na cholewę. Spód robiono z kruponu, czyli najgrubszej części surowej skóry bydlęcej lub świńskiej, który zmiękczano wodą. Miękkie skóry dostarczała garbarnia w Raciborzu i Kuźni Raciborskiej, a twarde trafiały z gór. – Przy zamówieniach indywidualnych najpierw robiło się obrys na papierze, a potem mierzyło podbicie. Zdarzało się, że po kolejnej przymiarce wychodziły jeszcze jakieś poprawki, ale dawało to gwarancję, że but będzie leżał na nodze idealnie. W „Raciborzance” korzystaliśmy z gotowych kopyt w różnych rozmiarach, ale nadal była to ręczna robota – tłumaczy pan Paweł, który z raciborskiej spółdzielni przeniósł się do własnego warsztatu niedaleko ZEW-u. Później, razem z ojcem pracował w Betoniarni, a w latach 80. otworzył zakład szewski w Kuźni Raciborskiej. Po ojcu odziedziczył maszynę do szycia Adlera, wyprodukowaną w przedwojennym Wrocławiu. Pierwszą tzw. czyszczarkę do butów zrobił mu młodszy brat Tadeusz, który doświadczenie zdobywał na starej maglownicy, uratowanej ze śmietnika, która służy w zakładzie przy Rzeźniczej do dziś. Pan Paweł pracował w Kuźni Raciborskiej 16 lat. – Po zawale nie miałem już sił na taką intensywną pracę, więc zrezygnowałem z własnej działalności i od 14 lat współpracuję z panem Palczewskim – tłumaczy.
Szewc, który w dziurawych butach chodził
Wszystko czego pan Paweł nauczył się w zawodzie, zawdzięcza ojcu. Franciszek Ziętek pochodził z Pieców i dyplom czeladniczy zrobił jeszcze przed wojną. Uczył się u szewca z Rydułtów, a w 1946 roku zdał pomyślnie egzamin mistrzowski. Swój pierwszy zakład szewski otworzył w Łabędach. – Już jako mały chłopak przychodziłem do warsztatu ojca, żeby przyjrzeć się jego pracy i pomagać w najprostszych czynnościach – wspomina szewc. W 1951 roku rodzina przeniosła się do Raciborza, gdzie pan Franciszek dostał pracę jako kierownik zakładu szewskiego „Raciborzanki”. – Bardzo ciężko pracował i nie miał zbyt wiele czasu dla siebie. Pamiętam, że jak szedłem do I Komunii św. to jeszcze w sobotę nie miałem butów. W niedzielę rano stały już na stole. Ojciec uszył je w nocy – opowiada pan Paweł. Jego brat Jerzy trzy pary nowych butów dostał od ojca z okazji wyjazdu na obóz harcerski, a mama chodziła wyłącznie w pantoflach szytych na miarę bo miała problemy z kostkami. Pan Franciszek pamiętał o całej rodzinie, tylko nie wystarczało mu już czasu, by zadbać o siebie. Zdarzało się, że chodził w przetartych i znoszonych butach tłumacząc, że jeszcze wytrzymają jeden sezon. O nowe, wszystkie dzieci musiały dbać. – Był wobec nas zawsze bardzo wymagający. Jak coś powiedział, to tak musiało być. Miał ogromną charyzmę – mówi pan Paweł. Nic więc dziwnego, że do dziś w rodzinie Ziętków wiedzą jak się powinno pastować buty, żeby wyglądały jak nowe. Sposób jest prosty, ale pracochłonny. Najpierw buty należy nasmarować pastą i zaczekać aż się dobrze wchłonie. Potem trzeba je przetrzeć wilgotną ściereczką a na końcu wypolerować na połysk suchą szmatką. – Ojciec miał też inny, równie dobry sposób. Do polerowania używał śliny. Wystarczyło buta popluć i przecierać szmatką zataczając koła a efekt był niesamowity – opowiada pan Paweł, który starego sposobu taty użył podczas swojego egzaminu. Komisja była podobno zachwycona.
Klienci pana Franciszka wiedzieli, że buty, które zamawiają u Ziętka będą im długo służyć pod warunkiem, że będą dobrze utrzymane. A było o co dbać, bo szyte przez mistrza skórzane oficerki były w ówczesnych czasach szczytem luksusu. Hitem przełomu lat 60. i 70. były zaś tzw. piętrusy. – Nazwa wzięła się stąd, że buty, za pomocą białej woskowanej nici, szyte były piętrowo. Najpierw wszywany był otok, potem podpodeszwa i na koniec podeszwa. Te męskie buty, we wszystkich kolorach skóry, były przedmiotem marzeń każdego eleganta – tłumaczy pan Paweł, który po śmierci ojca w 1984 roku, przejął jego warsztat szewski.
Chińskie buty poznasz po zapachu
Na maszynie do obróbki butów pan Paweł pokazuje nam wszystkie etapy swojej pracy. Najpierw but trafia do prasy, która przyciska zelówkę z siłą od 8 do 12 atmosfer po to, by warstwa klejąca została odpowiednio wzmocniona. Potem poddawany jest szlifowaniu, polerowaniu a na koniec wygładzaniu. Do tego ostatniego etapu służy końskie włosie. – Niemieckie maszyny firmy Hardu, są najlepszymi w tej branży na rynku. Ta ma już trzydzieści lat, a w naszym zakładzie w Rybkiku pracuje 70-letnia – tłumaczy właściciel zakładu Roman Palczewski i pokazuje nam, stojące w drugim pomieszczeniu, przedwojenne singery. Pracują na nich szwaczki. Zszywają buty, kurtki, płaszcze a nawet skórzane spódnice. – Jak sobie pani kupi za szerokie kozaczki to je pani zwęzimy – mówi Anna Konarzewska, która zaczynała pracę w fabryce obuwia a tu pracuje już od 12 lat. – Największy problem mają ze mną ekspedientki, bo but oglądam z każdej strony i zawsze coś znajdę – mówi ze śmiechem. Mniej wymagającym klientem okazuje się pan Paweł. – Zawsze wiem czego szukam i znam swój rozmiar, a jak się okaże, że but jest za ciasny, to go sobie w warsztacie rozciągnę – podsumowuje.
Pan Ziętek naoglądał się w swojej karierze mnóstwa butów, ale te produkowane w Chinach są nie do pobicia. – To jest największe dziadostwo. Wystarczy wejść do sklepu obuwniczego i już czuć, że to chińszczyzna. Spody, nie dość, że pękają to jeszcze przy szlifowaniu strasznie śmierdzą – opowiada szewc, a jego szef dodaje, że te chińskie to nawet do trumny się nie nadają. – W nich jest tyle chemii, że nieboszczykowi będą się oczy świecić – mówi ze śmiechem, a już całkiem poważnie doradza, by lepiej postawić na polskich producentów. – Gino Rossi, Wojas, Badura czy Ryłko produkują bardzo dobre i porządne buty – zachwala pan Roman.
Rozmawiam z panem Pawłem towarzysząc mu w zwykłym dniu pracy. Butów przybywa, a o każdym z nich mógłby opowiedzieć kolejną historię. Po pomoc do najbardziej doświadczonego szewca zwracają się co chwilę inni pracownicy. Ten wysłuchuje, doradza, podpowiada i choć nigdy nie przystąpił do mistrzowskiego egzaminu, widać, że dla wszystkich i tak na zawsze pozostanie Mistrzem.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Jerzy Oślizły
Autorzy reportażu dziękują Panu Romanowi Palczewskiemu za umożliwienie zrobienia zdjęć w zakładzie przy ul. Londzina