Śp. ks. Herbert Hlubek – wdzięczne wspomnienie
ks. Jan Szywalski przedstawia
Wielu mamy nauczycieli, ale niewielu mistrzów. Nauczyciel przekazuje wiedzę, mistrz uczy życia. On przemawia do nas swoją osobowością, stylem życia. Mistrz imponuje, jest wzorcem, idolem. Patrzymy na niego jakby z dołu, z podziwem i pragnieniem bycia jak on. W takim znaczeniu zwracali się do Jezusa apostołowie zapatrzeni w Niego mówiąc „Mistrzu...”
Ks. Herberta Hlubka poznałem jako świeżo upieczony ksiądz. Miałem zaledwie 23 lat gdy zostałem rzucony od razu w wir wielkomiejskiej parafii w Zabrzu. Św. Anna była centralną parafią mogąca liczyć ok. 18 tys. wiernych. Proboszczem był ks. Franciszek Pieruszka, syn Raciborza – Ocic, którego także nazwałbym mym mistrzem. Był bardzo gościnny, dlatego na plebanii nie tylko mieszkali trzej jego pomocnicy – wikarzy, ale również dwaj księża emeryci, dawni katecheci lwowskich stron oraz ks. Hlubek, duszpasterz akademicki.
Zajmował malutki pokoik na poddaszu: małe okienko, stoliczek przykryty czerwonym obrusikiem („Zabrałem go z domu, z Borzucina, powiedziałem matce, że mi się przyda”), skromne łóżko i dużo, dużo książek. „O mało nie zginąłem dziś w nocy śmiercią naukowca. Zarwała się półka z książkami nad łóżkiem” – oznajmił nam pewnego ranka.
Zwykle w ciąga dnia siedział i czytał. Niewątpliwie był typem intelektualisty, z powołania filozof. Wyświęcony w 1954 r. dojeżdżał z rówieśnikiem ks. Kijowskim do Warszawy na Akademię Teologiczną. Przyjacielem ich był ks. Józef Tischner z Krakowa. Z pewnością ks. Herbert zrobiłby karierę naukowca teologa czy filozofa, ale nowy ks. biskup Opola Franciszek Jop (od 1956) uważał, że Akademia Teologiczna w Warszawie nie może być całkowicie prawowierna, skoro ostała się w czasach stalinizmu i wycofał stamtąd studentów opolskiej diecezji. Ks. Hlubek posłuchał, nigdy się nie skarżył, ale też nigdy nie miał żadnych tytułów naukowych, choć wiedzę w nadmiarze. Także z marksizmu, bo „poglądy przeciwnika należy znać”.
Nie miał tytułów, ale mistrzem był dla wielu. Mianowany duszpasterzem dla studentów Akademii Medycznej w Zabrzu – Rokitnicy, poświęcił się z pasją temu zadaniu. Nie gromadził może spektakularnie tłumów słuchaczy koło siebie, ale ci co byli jego słuchaczami, poszliby za nim w ogień. Nie tylko informował, ale formował, nie tylko argumentował, ale świadczył sobą. Prawie z pokorą oferował prawdę. Słuchałem go czasem; mówił może zbyt szybko, z pasją, żadnego zbędnego słowa! Z jego małego pokoika, ciemnego od dymu papierosów, docierały na korytarz strzępy rozmów – sporów światopoglądowych z bliskimi mu uczniami. Przyszli doktorzy medycyny z wypiekami na twarzy roztrząsali niezwykle wtedy ważne pytania w okresie nachalnej propagandy ateizmu materialistycznego: Czy Bóg Stworzyciel, czy wieczna materia? Człowiek to twór Boży, czy lepsza małpa? Przyszłość to socjalizm, czy zgniły kapitalizm? Trwała ostra walka o młode dusze między chrześcijaństwem i marksizmem.
Kilka razy w tygodniu miał spotkania ze studentami w Rokitnicy, czy w kościele ojców Kamilianów. Wszędzie rowerem. Przyjeżdżał późnym wieczorem, właściwie w nocy. Zwykle my, wikarzy czekaliśmy na niego. Był zmęczony, ale jeszcze podniecony, czasem wyraźnie uradowany udanym wykładem, czasem przygnębiony. Czas na relaks. Najpierw papieros, potem płyta na starym patefonie: „Kaczuszko wiesz maki są tak duże, duże, duże. A ty masz krótkie nóżki, jak zwykle u kaczuszki...bo tak już w życiu jest” – brzmi mi dotychczas w uszach. Zawsze ta sama sentymentalna, baśniowa, piosenka pełna metafor. A potem były rozmowy: filozofia, teologia, młodzież, kapłaństwo, polityka, Kościół, obmowa hierarchów... Pokazywał nowe książki: „Koniecznie trzeba przeczytać..”, albo wprost, jakby to było oczywiste, że lektura pewnych dzieł była naszym obowiązkiem: „nie wydaje się wam, że poglądy tu są zbyt radykalne?” Pojęcia czasem nie miałem o co chodzi. Można było dostać kompleksów.
Obok wykładów dla studentów ciągu roku akademickiego, były obozy w czasie wakacji. Atmosferę takich biwaków znamy trochę z opisów studentów przy ks. Karole Wojtyle. Obozy na czarno, bez pozwoleń władz na zgromadzenia. Warunki spartańskie: namioty, ciężkie plecaki, msza św. na polanach, czy nad jeziorem. Ksiądz Wojtyła nosił pseudonim „Wujek”, ks. Hlubka nazywano „Szefem”. Zawiązała się pewna rodzina Herberciaków, czy Hlubowców, grupa bliższych mu osób, którzy utrzymali kontakt ze swoim Szefem także po studiach. On błogosławił ich małżeństwom, chrzcił ich dzieci – a teraz oni towarzyszyli mu w pogrzebie. Siedziałem na stypie w Borzucinie wśród wiekowych już doktorów, wspominających dawne przygody. „Pamiętasz gdy na obozie ktoś z nas zaniedbał kupić chleba, a rankiem zniknął z obozowiska Szef? Przyszedł po czasie z plecakiem pełnym chleba; sam o świcie wybrał się na zakupy”. „Podarowano mu buty, ale zauważyliśmy, że nadal chodzi w starych. Powiedział nam, że nie będzie miał dwóch par, gdy inni nie mają żadnych”.
Po dwóch latach zostałem przeniesiony do Raciborza i straciłem z nim kontakt. Spotkaliśmy się w 1973 r. gdy przez jeden rok był proboszczem farnego kościoła w Raciborzu. Biskup powierzył mu parafię Wniebowzięcia NMP w trudnym okresie po odsunięciu ks. prob. Jana Hajdy. Wśród parafian wrzało. Ks. Hlubek był dobrym katalizatorem; robił swoje: odprawiał, dużo spowiadał i głosił słowo Boże bez polemik i był szczęśliwy gdy go odwołano. Jednak następca, ks. Stefan Pieczka, zastał parafię już w wielkiej mierze uspokojoną.
Namiętność palenia papierosów stała się jego fatum. Trzydzieści lat temu zachorował na raka krtani. Jego dawni uczniowie, często już wpływowi lekarze, załatwili mu operację w Austrii. Uratowano mu życie, ale stracił głos; mówił odtąd szeptem. Mikrofony i głośniki umożliwiały mu jednak prowadzenie konferencji i rekolekcji.
Żył ostatnio w przy parafii Wszystkich Świętych w Gliwicach. Otrzymał kilka wyróżnień: medal im. ks. Tischnera, nadano mu tytuł prałata, ale tymi odznaczeniami więcej cieszyli się jego fani niż on sam. Umarł po krótkiej ale ciężkiej chorobie. Dożył jednak 84 lat.
Główne uroczystości odbyły się w Gliwicach z udziałem kilku biskupów, ale spocząć chciał w rodzinnej miejscowości w Borzucinie. Wzruszająco pożegnała go w imieniu parafii Kornelia Lach: „Księże Herbercie, radujemy się, że przez całe życie byłeś wierny swemu powołaniu i chcemy powtórzyć za twoim studentem: KLĘKAMY PRZED DAREM TWEGO KAPŁAŃSTWA. Bogu dziękujemy, że wyszedł z naszej parafii ksiądz, który światłem swojej wiary rozsyłał promienie dobra, nadziei i miłości wszystkim, którzy mieli szczęście spotkać go na drodze życia”.
Żegnała go też bratanica Irena – znana katechetka. Służba Bogu i Kościołowi jest w rodzinie Hlubków od pokoleń tradycją.