O dekarzach, którzy mają najlepsze widoki
Niektórzy marzą o szczytach kariery, inni o wspaniałych rezydencjach, zamkach czy pałacach, a Ginter i Patryk Gogolinowie mają to wszystko na co dzień u swych stóp. Świat oglądają z odpowiedniej perspektywy, dzięki czemu zyskują dystans do wielu spraw i poczucie wolności. W głowie im się od tych szczytów nie kręci, a na ziemię wracają chętnie, bo mają do kogo i do czego.
Blacha mocna jak byk
Rodzinna firma Gogolinów, po czternastu latach funkcjonowania w budynkach po byłym eskaerze w Pawłowie, zdążyła się tu zadomowić. W biurze czeka na nas pan Ginter z synem Patrykiem i córką Sarą. Nie mamy jednak czasu na pogaduszki przy stole. Szef od razu proponuje plan do zrealizowania tu i teraz. – Zaczniemy od warsztatów i maszyn, na których pracujemy. Potem pojedziemy do Pietrowic Wielkich, żebyście zobaczyli jak się kładzie łupki na dachu, a na koniec zajrzymy do Raciborza na zamek – wylicza i po chwili szybkim krokiem pokonujemy plac zmierzając za naszym bohaterem do pobliskich hal.
W pierwszym pomieszczeniu oglądamy profilarkę firmy Master Wuko, która, jak sama nazwa wskazuje, służy do robienia blach profilowanych do kątowych i podwójnych rąbków stojących. Brzmi to dość naukowo, ale pan Ginter od razu wszystko tłumaczy a syn Patryk pokazuje. – To maszyna nowej generacji, która potrafi robić pasy nawet do 100 metrów. Aluminiową blachę Prefa sprowadzamy w rolkach 50-metrowych z Austrii. Jest mocna jak byk, ma więcej tytanu niż blacha tytanowo-cynkowa – mówi i dodaje, że producent daje na nią 40 lat gwarancji. Właśnie ta szlachetna blacha posłużyła do pokrycia dachu Browaru Racibórz i zameczku w Chałupkach. Dach kaplicy Zamku Piastowskiego w Raciborzu został pokryty blachą VM ZINC, a wieży cebulowej kościoła w Lędzinach blachą miedzianą. Dziełem Gogolinów są też dachy pocysterskiego kompleksu pałacowego w Rudach. – Blachy aluminiowe i akcesoria sprowadzamy z Austrii i Niemiec a miedziane z Huty w Łabędach. Jeśli chodzi o dachówki to współpracujemy z firmami Braas i Riiben, które wytwarzają produkty godne polecenia – wyjaśnia dekarz.
Przechodzimy do ślusarni i blacharni. Oglądamy wyoblarkę, czyli maszynę służącą do kształtowania blachy w formy cylindrowe, wycinarkę, która komputerowo wycina elementy z blachy i tokarkę z 1965 roku, na której można robić profile do kul, montowanych na kalenicy lub wieżyczkach. Niemiecki Trumpf ze Sztutgartu to jedna z pierwszych maszyn do obróbki typu CNC, czyli sterowanych komputerowo. Pan Patryk właśnie robi kurs obsługi maszyn CNC, organizowany przez Centrum Kształcenia Ustawicznego w Raciborzu. Przy takim parku maszynowym nawet zimą firma nie ma przestoju, bo planuje się wtedy wszystkie prace konserwatorskie.
W pomieszczeniach obok stoją samochody. – Ile ich pan ma? – Nie wiem, nie liczę. Jak widzę, że w bazie robi się miejsce to wtedy zastanawiam się którego brakuje – mówi ze śmiechem pan Ginter i decyduje, że ruszamy w drogę do Pietrowic Wielkich.
Najlepsze zabawki mają śmigiełka
Wsiadam do samochodu pana Gintera a on opowiada mi o swojej największej pasji, jaką jest motoryzacja. – Mam to chyba w genach po dziadku Hermanie Kuffce, który był pierwszym kierowcą w pietrowickiej roszarni. Już w szkole podstawowej naprawiałem komarki i jeździłem na nich – mówi pan Ginter, który w byłej stolarni przy rodzinnym domu trzyma swoje zabytkowe samochody. Najstarsze pochodzą z 1927 roku. To francuski donnet cabrio oraz bmw. Inny samochód tej marki, pochodzący z 1932 roku dixi am4, zagrał w filmie „Vabank”. – To był mój błąd. Drugi raz nie zgodziłbym się na wypożyczenie. Taki sprzęt ma swoje serce i powinien trafić na człowieka, który musi tak samo czuć – tłumaczy pan Ginter, który w swoich zbiorach ma jeszcze bmw 321 z 1947 roku, bmw 502 z 1959 roku i cabrio z 1987 roku. – Najbardziej lubię jak jest to śmigiełko – pan Gogolin kwituje uśmiechem moje pytanie o ulubioną markę. Mój bohater mógłby o swoim hobby opowiadać bez końca, ale dopiero gdy wchodzimy do kolejnych pomieszczeń i odkrywamy wszystkie te cuda historii motoryzacji, zaczynam rozumieć, że można dla nich stracić głowę.
Na początek trzy motory: bmw R35 z 1937 roku, enerdowska IFA z 1956 i jawa cezet z 1957 roku, która jest pamiątką po ojcu. – Ja miałem już siedemnaście motorów, a teraz poluję na osę, ale nie mogę głośno mówić, żeby żony nie denerwować – mówi ze śmiechem pan Ginter i już nas prowadzi do białego, przedwojennego bmw, którego ciekawostką są drewniane elementy. Jest przy nim jeszcze dużo do zrobienia, ale to właśnie ta praca daje panu Gogolinowi najwięcej satysfakcji. – Tapicerkę zamawiam, w mechanice i składaniu sam sobie daję radę, w blacharce pomagają mi koledzy – tłumaczy i już po chwili oglądamy zabytkowe zielone bmw, które zagrało w filmie Juliusza Machulskiego. Pan Ginter podnosi jego dach i odkrywamy aksamitną bordową tapicerkę i drewnianą kierownicę – Niech pani siada za kierownicą – słyszę głos pana Gogolina i po chwili jestem już duchem w latach trzydziestych i jedyna rzecz, która psuje mi zabawę to świadomość, że na tę wyjątkową okazję nie mam odpowiedniego stroju. Na tym jednak atrakcje się nie kończą. Niczym zza kurtyny wyłania się po kawałku olbrzymi samochód straży pożarnej z 1934 roku, który nasz bohater sprowadził z Teksasu. – Przez wiele lat byłem prezesem OSP w Pietrowicach Wielkich. Dowiedziałem się od znajomego, że w Stanach splajtowało muzeum i mają taki samochód do sprzedania. Jest pięknie utrzymany, ma 12 cylindrów, 7,5 metra długości, ale gdybym wiedział że jest taki duży to chyba bym się nie zdecydował bo z ledwością mi się zmieścił w garażu – opowiada ze śmiechem i przyznaje, że jego zapędy motoryzacyjne ratuje rozsądek żony. – Mówi, że ja jestem takie duże dziecko, bo jak tylko wracam z pracy to najchętniej od razu chciałbym coś majstrować przy tych moich zabawkach. Jak nie mam na to czasu, to siedzę w internecie i szukam części. Pan Ginter, gdy tylko ma okazję, jeździ na zloty starych samochodów. Wakacje też spędza najchętniej w trasie. Razem z żoną wyrusza w Polskę kamperem.
Trzydzieści metrów bliżej do nieba
Oprócz samochodów, w przydomowym warsztacie znajdujemy najstarszą maszynę w zakładzie pana Gintera. Została wyprodukowana przed wojną w Lipsku i służyła do heblowania drewna. – Najpierw pracował na niej mój wujek Alfred Gromotka a potem ja. Ona cały czas jest na chodzie – mówi nasz bohater i na kawałku drewna demonstruje jej możliwości. To właśnie wujek był jego pierwszym mistrzem. W jego stolarni w Samborowicach w 1974 roku rozpoczął swoją naukę. Do niego wysłał też syna Patryka. – Nie chciałem żeby się uczył u mnie, wolałem żeby poznał wszystkie tradycyjne metody pracy, a wujek to był stary majster, który miał ogromne doświadczenie – wyjaśnia pan Gogolin, który w 1984 roku założył własną firmę. Zaczynał od stolarstwa. Potem na pięć lat wyjechał do Niemiec. – Pojechałem żeby zrobić znajomemu dach i bardzo mi się ta praca spodobała. Ja kocham wolność, nie mógłbym pracować w jakimś zamkniętym zakładzie a dekarstwo to piękne widoki i świeże powietrze – mówi pan Ginter.
Syn dołączył do niego gdy tylko skończył 18 lat. Dziś jego nowo wybudowany dom jest popisowym dziełem pracy dekarza. Już z ulicy widać pięknego orła ułożonego z łupków na dachu budynku. Podchodzimy bliżej, żeby przyjrzeć się również herbowi dekarskiemu usytuowanemu na wieżyczce z drugiej strony dachu. Łupek sprowadzono z Niemiec. – To jest najtrwalszy materiał odłupywany ze skały. Wszystko trzeba docinać potem ręcznie za pomocą młotka dekarskiego. Syn ma już wprawę i doświadczenie. W Jastrzębiu za Modzurowem pokrył takim łupkiem dach na tamtejszym zamku – tłumaczy dumny ojciec, a ja przyglądam się jak pan Patryk razem z moim kolegą trafia w koszu na sam szczyt dachu, by zademonstrować nam technikę układania łupka. Wymaga ona nie tylko znajomości sztuki dekarstwa na najwyższym poziomie, ale także zmysłu artystycznego. Patrząc z jaką łatwością mu to przychodzi, nie dziwię się że na Zachodzie dekarze wykonujący dachy tą techniką należą do elity.
Kiedy panowie są już na ziemi, pytam pana Patryka czy wysokość go nie przeraża. – Bać się trzeba zawsze, bo tylko strach chroni nas przed rutyną, a ta, jak wiadomo, niejednego już zgubiła – tłumaczy i gdy tylko dojeżdżamy do Raciborza wzbija się tym razem 30 metrów nad ziemią na dach kaplicy Zamku Piastowskiego. Nie mam odwagi by mu towarzyszyć, więc kolejny raz w koszu ląduje mój kolega Paweł, który nasze spotkanie uwiecznia na zdjęciach. Patrzę więc bezpiecznie z dołu jak nasi dzielni panowie robią się coraz mniejsi, a stojący obok mnie pan Ginter mówi z uśmiechem, że dopiero tam na górze człowiek staje się naprawdę wolny, a wszystkie sprawy na ziemi maleją i to nie tylko za sprawą wysokości. Mnie zaś się wydaje, że ci dekarze są tacy szczęśliwi bo mają od nas zawsze bliżej do nieba.
Tekst Katarzyna Gruchot
Zdjęcia Paweł Okulowski