Obieżyświat
IKONY RACIBORSKIEGO SPORTU Marek Stryjecki
Trudno grą w szachy poruszyć ludzi, przesunięciem figury wskrzesić iskrę rozpalającą ich emocje, a korzystając z zakamarków swego analitycznego umysłu rozegrać partię, której widzowie długo nie wyprą z pamięci. Sztuka ta udawała się Markowi Stryjeckiemu. Królewską grą zarażał na tyle skutecznie, że dzięki niemu dla wielu osób to właśnie szachownica stawała się wytchnieniem od rzeczywistości. Sam Stryjecki za młodu przesiadywał nad nią godzinami, z czasem coraz bardziej jednak spychając tę dyscyplinę do kategorii hobby. – To pasjonujące, ale nieopłacalne zajęcie, z którym nie dało się związać zawodowej przyszłości – przyznaje z perspektywy czasu raciborzanin, który przez lata wspólnie z kolegami tworzył potęgę znanego w całej Polsce klubu – Silesia Racibórz.
Mówi się, że im wcześniej odnajdzie się pasję, na przykład sportową, tym lepiej, bo to ona w dużej mierze kształtuje nasze późniejsze życie. Kiedyś w szachach, choć do prostych gier nie należą, zadurzało się mnóstwo dzieci – zdolnych, niezłomnych, wierzących w siebie. Ogarniająca świat komputeryzacja tendencję tę trwale odwróciła. Dla młodzieży, rozegranie partii szachów przestało być synonimem ciekawego sposobu spędzenia wolnego czasu.
Powrót mistrza
Na placu boju pozostali więc w większości wyłącznie starzy wyjadacze. Choć i oni z uprawiania tej dyscypliny nie potrafią uczynić zajęcia zarobkowego. – Dostrzegam, że dziś w szachy gra więcej osób niż to miało miejsce dawniej, jednak w Polsce praktycznie wciąż nie ma zawodowych graczy. Większość zajmuje się tym wyłącznie dla przyjemności, i w dodatku kosztem czasu, który mogliby przeznaczyć na przykład na odpoczynek po pracy – twierdzi Marek Stryjecki, który nie jest wyjątkiem od wspomnianej reguły, bowiem dobrze zapowiadającą się karierę przerwał mając niespełna 21 lat, czyli w „przededniu” wieku najlepszego dla szachisty. – Między 23., w niektórych przypadkach 25. a 30. rokiem życia zawodnik osiąga najlepszy stan umysłu, a co ważne, ma za sobą już spore doświadczenie – tłumaczy pan Marek. Kto wie, ile medali ważnych imprez zdobyłby jeszcze Stryjecki, jeżeli przez ostatnią dekadę regularnie sprawdzałby się w oficjalnych zawodach. Nie oznacza to bynajmniej, że nie grał w ogóle. – Gdy rozpocząłem studia w Krakowie szachy zeszły na drugi tor. Mimo natłoku zajęć grywałem okazyjnie, czego nie można jednak porównać z dawnymi czasami – przyznaje. Raciborzanin na szachową arenę powrócił w ubiegłorocznych rozgrywkach II ligi. Żal, że wyłącznie na moment, tylko po to, aby wykorzystując pełnię swego talentu wspomóc kolegów z dawnego klubu w sięgnięciu po miejsce premiowane awansem do wyższej klasy rozgrywek. Przypomniał sobie przy tej okazji Stryjecki chwile z przeszłości, kiedy to brylował w ligowych konfrontacjach. Przez lata był jednym z najistotniejszych ogniw silnego zespołu Silesii Racibórz (wcześniej Rzemiosło Racibórz – przyp. red.). – Byliśmy perełką na Śląsku – ocenia. – Liczyły się z nami największe kluby, bo mieliśmy naprawdę wybitnych reprezentantów – mistrzów Polski, uczestników międzynarodowych turniejów – dodaje z dumą pan Marek. Galerię pucharów zdobytych przez graczy Silesii sam zresztą z dużą częstotliwością zasilał. Brązowy medal mistrzostw Polski juniorów do lat 18 wywalczony w 1998 roku w Krynicy Morskiej, złoto zdobyte w kolejnym roku w Nowej Rudzie, czy mieniący się srebrem krążek z mistrzostw do lat 20 uzyskany w Trzebinie nie brały się znikąd, lecz były owocem wytężonej pracy na treningach. – Za czasów – o ile można to tak nazwać – mojej świetności spędzałem nad szachownicą dużą część dnia. Czasem grywało się nawet 8 – 9 godzin – opowiada Stryjecki, dodając, że nie były to jedynie ćwiczenia czysto umysłowe. – Aby wysiedzieć tyle godzin przy stoliku niezbędna jest solidna kondycja i ogólna sprawność fizyczne. Dlatego poza treningami stricte szachowymi, zaleca się, aby gracze uprawiali jakiś sport – zdradza i dodaje z uśmiechem: – Uwielbiam ruch, dlatego nie miałem problemu z utrzymaniem dobrej sprawności. Gra w badmintona, piłkę czy tenis stołowy sprawiała mi przyjemność.
Dodatek do pasji
– Szachy w jakiś niezwykły sposób mnie zaczarowały. To nie był jeden moment, ale „wciągnęło” mnie na dobre. W dużej mierze dzięki tacie i bratu, których grę, odkąd skończyłem 4 – 5 lat z ciekawością podglądałem – zdradza Marek Stryjecki i kontynuuje. – Ogromne wsparcie otrzymałem przede wszystkim od rodziców, którzy widząc jak bardzo zapalam się na widok szachownicy, zapisali mnie w pierwszej klasie szkoły podstawowej do sekcji Klubu Olimpijczyka „Sokół”, po czym przez lata cierpliwie zawozili na treningi i wszelkie turnieje – docenia raciborzanin. Zawsze mógł liczyć także na pomoc klubowych trenerów. Doświadczył pracy z wieloma: Tadeuszem Wójcikiem, Sławomirem Ulakiem, Zbigniewem Wieczorkiem i Jackiem Orzechowskiem. Dwóch ostatnich, jak przyznaje nasz bohater, miało największy wpływ na jego rozwój. – Mieliśmy świetny kontakt. Trenerzy potrafili sprawić, że w pełni wykorzystywałem drzemiące we mnie umiejętności – ocenia Stryjecki.
Pierwszym poważnym sprawdzianem pana Marka były mistrzostwa Polski do lat 14, które ukończył na najwyższym stopniu podium. Później poszło z górki. Na każdym kolejnym szczeblu szachowej kariera na nastoletniego Stryjeckiego czekały coraz trudniejsze wyzwania, począwszy od prestiżowych krajowych turniejów, na reprezentowaniu Polski w zawodach rangi europejskiej i światowej do lat 14, 16, 18 i 20 skończywszy. – Kategorie wiekowe układały się w taki sposób, że przynajmniej raz na dwa lata wyjeżdżałem z kadrą na imprezy międzynarodowe. W 2000 roku w Rio de Janeiro nasza reprezentacja wywalczyła drużynowe mistrzostwo świata. Jeżeli chodzi o moje indywidualne osiągnięcia, to raz uzyskałem szóste miejsce w Europie, z kolei na świecie byłem dziesiąty. To dobre wyniki, lecz nie dla nich grywałem w szachy – kryguje się Stryjecki, tłumacząc, że do zdobywanych medali nie przywiązywał nigdy wielkiej wagi. – Wywalczyłem ich wiele, co mnie niezmiernie cieszy. Nigdy jednak nie zastanawiałem się na ich istotą, ani nawet ich nie liczyłem. Zawsze były dodatkiem do pasji. Ponad nimi stawiałem styl swojej gry i to, aby partie, które rozgrywam, powodowały wzrost adrenaliny. To właśnie ta umysłowa rozgrywka była najważniejsza – wyznaje trzydziestodwuletni raciborzanin. Jak twierdzą jego klubowi znajomi, od najmłodszych lat był ambitny i uparty. Mimo, że do klubu przyszedł jako dzieciak, nieraz mierzył swe siły z zaprawionymi w bojach graczami. Znał własną wartość, co nie pozbawiało go pokory. Mimo licznych sukcesów, po wielu rozgrywkach czuł niedosyt. – Tak jak wtedy, gdy uzyskałem szóstą lokatę w Europie. Miałem poczucie, że mogłem zaprezentować się lepiej. W przedostatniej rundzie remisowałem z Holendrem, który sięgnął później po złoto. Ostatnią rundę przegrałem już bez walki, zabrakło niestety tego „czegoś” – analizuje pan Marek, zdradzając jednocześnie, że wszelkie porażki tylko go mobilizowały. – Wielokrotnie byłem faworytem zawodów, jednak czasem coś nie wychodziło, doznawałem porażki. Takie sytuacje tylko nastrajały mnie do jeszcze intensywniejszej pracy – wyznaje szachista.
W poszukiwaniu biletu
Królewska gra sprawiła, że świat stanął przed nim otworem. Podróżniczego bakcyla połknął w okamgnieniu. – Z niektórymi zagranicznymi wyjazdami wiążą się ciekawe, czasem śmieszne historie. Na przykład ta, kiedy lecąc na jedną z ważnych imprez szachowych, na lotnisku w Budapeszcie zgubiłem bilet. Przez myśl przeszedł mi nawet powrót do domu, ale na szczęście bilet się znalazł. W tej historii nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że miałem zaledwie 14 lat – mówi z uśmiechem Marek Stryjecki i opowiada kolejną anegdotę ze swoich wojaży. – Czasem bywało tak, że nie zdążyłem jeszcze na dobre wrócić z jednej podróży, a już byłem zmuszony wybrać się w kolejną. Kiedyś przyleciałem z mistrzostw świata, zatrzymałem się w Warszawie, aby kolejnego dnia wyruszyć na turniej do Grecji. Szkoda tylko, że zostałem bez bagażu, bo okazało się, że nie przyleciał razem ze mną z Hiszpanii – śmieje się po latach raciborzanin. Jak twierdzi, zwiedził większość świata, a wiele europejskich krajów odwiedzał kilkukrotnie. – Teraz podróżuję głównie służbowo. – Ale tę żyłkę do odwiedzania nowych miejsc miałem zawsze. Ciągnęło mnie za granicę, stąd pomysł na studiowanie handlu międzynarodowego i logistyki, a później kontynuowanie nauki w Finlandii i w Stanach Zjednoczonych, które przejechałem wzdłuż i wszerz – mówi Stryjecki. – Czasem zastanawiam się, czy istnieje coś co łączy szachy oraz podróże, i uświadamiam sobie, że jest jedna taka rzecz: w jednym jak i w drugim bardzo silnie odczuwa się ciekawość przed nieznanym – kończy jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk