Z wizytą w domu przesiąkniętym sportem
IKONY RACIBORSKIEGO SPORTU: Beata Monica-Szyjka
Zawodnicze losy Beaty Monicy-Szyjki to materiał idealny na książkę. Tytuł? Dajmy na to: Wybiegać marzenia. Fabuła? Opowieść o zwyczajnej dziewczynie z Tychów, która dzięki wierze w siebie wkroczyła w świat, w którym było jej dane wznieść się na fali sukcesu. Dla urozmaicenia, epizody wyłącznie sportowe przepleść można byłoby smaczkami zza kulis – jak wygrała razu pewnego z Robertem Korzeniowskim, o tym, dlaczego antypatią do niej pałają Koreanki oraz o oryginalnych nagrodach jakie otrzymywała w Niemczech. Zważywszy na to, że butów na kołek jeszcze nie zarzuciła, ocierając się o pewność, można stwierdzić, że materiału starczyłoby nie na jedną, a na kilka części lektury.
Sztafeta pokoleń
Zwiedzając mieszkanie Beaty Monicy-Szyjki, nie orientując się nawet w historii jej sportowych wyczynów, bez najmniejszych problemów można dostrzec, że była zawodniczką nieprzeciętną. Rozmawiamy w pokoju gościnnym w towarzystwie ponad setki, skąpanych w blasku wpadających do pokoju promieni słońca, pucharów, które symbolizują więcej niż dziesiątki sentymentalnych opowieści. – Chciałam je wyrzucić, ale mąż mówi, żeby zostawić, bo kiedyś przyjemnie będzie pokazać je wnukom – przyznaje pani Beata, po czym podaje mi ogromną siatkę z medalami, a powszechnie używane powiedzenie, że zawodnik przywiózł z turnieju worek medali nabiera konkretniejszego znaczenia. Nasz dom zdążył już przesiąknąć sportem, przyznaje z nutą satysfakcji nauczycielka. Pod koniec rozmowy zaprezentuje mi jeszcze znaczącej powierzchni ścianę pokrytą wiszącymi medalami córki, i razem pokusimy się o spekulację: czy za kilkanaście lat uczeń przerośnie swoją mamę – mistrzynię nad mistrzyniami? – Już biega szybciej ode mnie – oznajmia skromnie Monica-Szyjka i jako dowód na to przywołuje epizod z zeszłorocznego Testu Coopera. – Biegłam z Bożeną Walaszek, która krzyczała do mojej córki: młoda, jak ty traktujesz stare kobiety, dałabyś nam choć raz wygrać – śmieje się pani Beata, a porzucając żarty przyznaje: Nigdy nie musiałam namawiać Ani do biegania, bo podobnie jak ja kiedyś, w mgnieniu oka połknęła bakcyla. Z mężem, który też biegał, staramy się wspierać ją z całych sił. Dopóki będzie mieć chęci, niech realizuje swoją pasję. Być może dzięki ciężkiej pracy będzie jej dane wziąć udział w igrzyskach olimpijskich? – przyznaje z nadzieją trenerka, po czym wraca pamięcią do lat swojego dzieciństwa i momentu, kiedy to na dobre wpadła w sidła biegania, w których przyszło jej tkwić przez kolejne 26 lat. – Nie pochodzę z usportowionej rodziny. W domu oczywiście cieszono się, że zdobywam medale, ale rodzice nie interesując się sportem, nie byli świadomi ich wartości – nie kryje Monica-Szyjka i kontynuuje: Już za czasów szkoły podstawowej potrafiłam bez przygotowania sięgnąć po medal w zawodach przełajowych na 1500 metrów, innym razem – i chyba to przesądziło o moich późniejszych krokach – w czasie obozu siatkarskiego, w ramach kary za spóźnienie na zbiórkę trener kazał biegać mi siedemnaście kółek. Zdając sobie sprawę ze zbyt dużego dystansu, stwierdził że osoby, które przebiegną pięć okrążeń w zadowalającym czasie, będą zwolnione z odbycia reszty kary. Dał wówczas znać o sobie mój charakter: zacisnęłam zęby, dałam z siebie tysiąc procent i przebiegłam linię mety uzyskując zadowalający trenera rezultat – opowiada. Postawiła w końcu wszystko na jedną kartę i dzięki namowom wuefisty z Tychów zdecydowała się wkroczyć w szeregi uczniów raciborskiej SMS, gdzie pod okiem Ryszarda Gałuszki, a w latach późniejszych – Piotra Morki, zbierała kolejne laury. Jak twierdzi, niepoparty systematycznym treningiem talent nic nie znaczył, dlatego tak ważne było dla niej zaufanie do swojego szkoleniowca. – Można powiedzieć, że ciągle wracałam pod skrzydła trenera Morki, tak jak wtedy, gdy z katowickiej AWF przeniosłam się do raciborskiego SN-u. Zaopiekował się mną w listopadzie 1991 roku. Moja forma pozostawiała wiele do życzenia, a mimo to już w marcu byłam w stanie sięgnąć po brąz w mistrzostwach Polski seniorów w biegach przełajowych – mówi z uśmiechem.
Zmora Koreanek
W głowie trenerki kłębi się nieskończona liczba opowieści, a każda z nich niczym klatka ze starego filmu czeka na emisję. Pani Beata, zatapiając się we wspomnienia, wybiera pierwszą z nich i wreszcie dowiaduję się, dlaczego koreańskie zawodniczki mają prawo jej nie cierpieć. – W 1996 roku startowałam w maratońskiej sztafecie w Seulu. Jako że byłam szybka, biegłam na ostatniej, siódmej zmianie. Deptaliśmy po piętach Koreankom, a mnie w końcu udało się jedną z nich wyprzedzić. Straciły medal, a my mogłyśmy się cieszyć z podium – informuje nauczycielka. – Dziewczyny przypomniały mi później, że trzy lata wcześniej doszło do podobnej sytuacji, tyle, że wtedy zarówno my, jak i Koreanki uplasowałyśmy się na odleglejszych miejscach. Śmiałyśmy się, że kogo jak kogo, ale mnie do Korei już na pewno nie wpuszczą – żartuje Beata Monica-Szyjka, która zagraniczne zawody w Luksemburgu, Seulu, Chibie, czy Jokohamie wspomina z błyskiem w oku. Jednak nie arcyciekawe imprezy, odbywające się na drugim końcu świata, uznaje za najważniejsze. – Najmilej wspominam zwycięski bieg sylwestrowy w Trzebnicy w 2003 roku. Zawsze satysfakcjonowała mnie walka z najlepszymi, a tam zjechało się wtedy wiele czołowych zawodniczek. Nawet kolega z Wrocławia zadzwonił i powiedział, że jak wygrałam nawet z Małgorzatą Sobańska, to muszę być dobra – mówi z dumą pani Beata, przyznając, że nigdy nie szła na skróty. – Najlepiej smakował sukces okupiony bólem i łzami, bo wtedy czułam, że na niego zasłużyłam. Denerwowały mnie na przykład Ukrainki, które musiały brać jakieś wspomagacze, ponieważ żadna z nas nie dawała rady je dogonić. Takie to były realia – wyjawia zawodniczka, której kariera nie była wyłącznie pasmem dobrych rezultatów. – Porażki pamięta się do końca życia. Tak jak tę, której doznałam w Grudziądzu w czasie Memoriału Malinowskiego, gdy odnowiła mi się kontuzja biodra i musiałam – choć uznawałam to za zachowanie niesportowe – zejść z bieżni. W takich momentach odczuwałam nie tylko fizyczny, ale i psychiczny ból – wyznaje. – Kilka lat później po raz kolejny musiałam przerwać bieg. To było w Bielsku-Białej, zawody na 5 kilometrów, a ja już na trzecim czułam, że tracę siły. Nic mi tego dnia nie wychodziło, a dodatkowo trener krzyczał, żebym dała sobie już spokój. Wtedy mój świat się zawalił, ale już nazajutrz podbudowałam swoją pewność siebie biegiem ulicznym na 10 km, który wygrałam czasem 34 minut. Forma przyszła o jeden dzień za późno – przyznaje melancholijnie. Jednak w porównaniu do tego co się miało wydarzyć później, były to wyłącznie krótkie chwile zwątpienia. – Po jednym z nieudanych warszawskich biegów, którego nie ukończyłam, chciałam złożyć broń. Nie miałam motywacji, aby dalej startować. Pracowałam w szkole, układałam sobie życie prywatne, a mimo wszystko nie trenując regularnie, wciąż rywalizowałam – wspomina Beata Monica-Szyjka, która jeszcze przez jakiś czas godziła wszystkie obowiązki, by w końcu powiedzieć: pass.
Lepsza od mistrza olimpijskiego
Ostatnim owocem jej kariery był brązowy medal przywieziony w 2004 roku z Kwidzyna. Uwolniła się od presji i zaczęła biegać amatorsko. Uruchomiła wyobraźnię i obrała nowe wyzwanie: przy współpracy z OSiRem oraz władzami miasta i powiatu wypowiedziała wojnę słabej kondycji raciborzan. Projekt „Biegaj z trenerem” okazał się świetnym pomysłem, a trwająca do dzisiaj akcja „Biegam bo lubię” przyciągnęła na stadion wielu śmiałków. Przeszła wreszcie pani Beata na drugą stronę barykady i wspólnie z innymi szkoleniowcami koordynuje między innymi odbywający się w Oborze „Bieg twardziela”. – Niektórzy mają za sobą już półmaraton, inni dopiero zaczynają, ale przy odrobinie samozaparcia osiągną wiele. Trenuje ze mną Magda, która marzy teraz o przebiegnięciu maratońskiej trasy, a pamiętam, że gdy zaczynałyśmy, nie potrafiła pokonać 400 metrów – cieszy się z sukcesów swojej podopiecznej trenerka i zastanawia się, czy dożyje czasów, w których zawodnicy będą trenować na w pełni przystosowanych do tego obiektach. – Brakuje nam stadionu z prawdziwego zdarzenia. Może moje wnuki będą mogły już z takiego korzystać – mówi z nadzieją, po raz kolejny podkreślając jak wielkie zasługi dla raciborskiego sportu mają tacy trenerzy jak Piotr Morka, Karol Szynol czy Kazimierz Stępień. – Niech władze miasta, kluby i szkoły cieszą się, że ich mają. Czasem śmieję się, że ci sami szkoleniowcy będę trenować nie tylko moją córkę, ale i wnuki – żartuje biegaczka, dla której jedną z największych zalet uprawiania sportu jest zawieranie nowych znajomości. – W czasie krakowskiego minimaratonu (4, 2 km) było mi dane wygrać z Robertem Korzeniowskim, który był moim sąsiadem z akademika. Od tamtej pory mogłam chwalić się wszystkim, że pokonałam mistrza olimpijskiego – zanosi się śmiechem pani Beata.
Wyjście na ulicę
Nigdy nie potrzebowała zastępu idoli. Biegała tak, jak uznawała za słuszne, nie patrząc na metody treningowe innych zawodniczek. Wypracowała indywidualny styl i pozostała mu wierna. – Miałam żyłkę długodystansowca i organizm, który mimo tego, że biegałam miesięcznie o kilkadziesiąt kilometrów mniej niż moje koleżanki, pozwalał mi na równi z nimi rywalizować – nie kryje nasza bohaterka.
– Przez lata żyłam na walizkach i zaczęło mnie to nużyć. Ta ognista pasja, która kiedyś nastrajała mnie optymistycznie, zaczęła powoli gasnąć, a gdy urodziłam syna, postanowiłam zrobić sobie przerwę. Tak, to z pewnością był dobry pomysł – mówi z niewymuszoną szczerością. Jakiś czas startowała jeszcze w biegach ulicznych. – Jako mistrzyni Polski otrzymywałam wiele zaproszeń na imprezy masowe, gdzie przypadła mi do gustu specyfika biegów ulicznych. Zauważyłam zresztą, że wiele dziewczyn, z którymi rywalizowałam niegdyś na bieżni, także bierze w nich udział – stwierdza, po czym prezentuje mi archiwalne fotografie. – Z tego też w końcu zrezygnowałam, ale wielu znajomych namawia mnie do powrotu, więc chyba się odważę. Dopiero wtedy, gdy nie odczuwam presji wyniku, czerpię radość z biegania. Celem jest na pewno maraton, jeżeli nie w tym, to w przyszłym roku – nie kryje swoich planów mistrzyni. Czy wtedy będzie pani spełniona? – dopytuję. – To co chciałam, i przede wszystkim co mogłam wygrać, wygrałam. Wiadomo, że w młodości marzy się o medalu igrzysk olimpijskich, ale w tamtych czasach zdobycie go graniczyło z cudem – mówi z niewielkim żalem i kończy optymistycznym akcentem: – Ostatnio zaproszono mnie do Ostrzeszowa, gdzie sześć razy wygrałam mistrzostwa Polski nauczycieli. Jak usłyszałam, że mam być gościem honorowym w czasie obchodów 50 Crossu Ostrzeszowskiego, poczułam się stara – śmieje się ikona raciborskiego sportu i dorzuca: Powiedziałam do córki, że muszę się porządnie przygotować i pokazać im, że nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.
Wojciech Kowalczyk