Nie zniechęciły jej tańczące czarownice
Wystarczył jeden taniec, by nie tylko pamiętną majówkę w 1952 r., ale również całe 60 lat swego życia państwo Piechaczkowie spędzili razem.
Oboje urodzili się w Studziennej, chodzili do tego samego przedszkola i szkoły, ale uczucie dwojga dwudziestolatków rozkwitło tak naprawdę dopiero w maju – miesiącu zakochanych. A tak niewiele brakowało, żeby pani Monika nie poszła na tę potańcówkę. – Kiedyś było tak, że aby wyjść na zabawę należało pytać o zgodę mamę. „W doma bydziesz siedzieć, bo w czwartek czarownicę tańczą” – usłyszała w odpowiedzi. W końcu jednak otrzymała przyzwolenie.
Zabawy odbywały się w sali tanecznej, która należała do lokalu „Złoty Róg” w Studziennej. Wokół rosły kasztany, były ławki, czas umilała kapela. Pan Józef poprosił do tańca panią Monikę i już cały wieczór zajęci byli sobą.
Panią Monikę i jej dwóch młodszych braci wychowywała babcia, ponieważ mama, gdy ojciec nie wrócił z wojny musiała podjąć prace w cukrowni. W jej ślady poszła również córka, która do momentu zamążpójścia również zatrudniła się przy produkcji butanolu i kwasku cytrynowego, a w sezonie uczestniczyła w kampaniach cukrowniczych.
Pan Józef jest natomiast wyuczonym kowalem i aż do emerytury, jako ślusarz pracował w Raciborskim Przedsiębiorstwie Produkcji Materiałów Budowlanych „Żelbet”. Praca w kuźni nie była mu jednak obca, ponieważ pomagał w majątku podkuwać konie.
Państwo Piechaczkowie pobrali się 23 lutego 1954 r. Oboje doskonale pamiętają ten dzień ponieważ temperatura spadła wtedy do -31oC. Było tak zimno, że udzielający im ślubu ksiądz pozwolił pani Monice pozostać w płaszczu, a fiołki alpejskie w jej bukiecie ślubnym prawie natychmiast zamarzły. Przed domem weselnym utworzyły się ogromne zaspy i młoda para musiała iść pieszo do świątyni. – Miałam z białego lnu pantofle, gdy doszłam do kościoła z zimna nie czułam nóg – wspomina pani Monika.
Po urodzeniu pierwszego syna Joachima, gdy pana Józefa zaciągnięto do wojska, pani Monika wróciła do pracy w raciborskiej Pollenie. Potem jednak zrezygnowała z niej, gdy urodzili się kolejni synowie Bernard i Alfred. Obecnie państwo Piechaczkowie są dziadkami i pradziadkami, doczekali się trójki wnuków i jednej wnuczki oraz dwóch prawnuków i jednej prawnuczki.
Oboje mocno związani są ze Studzienną, pomimo że pan Józef otrzymał w Raciborzu propozycję mieszkania z Żelbetu, pani Monika nie chciała się wyprowadzić i zostawić mamy, z którą mieszkali od ślubu.
Zajęta nieustannie prowadzeniem domu i wychowaniem dzieci, pani Monika dodatkowo szyła, robiła na drutach i szydełkowała. – Nigdy nie miałam czasu, bo szyłam ubrania dla siebie, synów, a nawet męża i braci. Moja stara maszyna Singer naprawdę się napracowała – śmieje się i dodaje, że dopóki widzi, nadal chętnie wykonuje wszystkie naprawy ubioru swym bliskim.
Wspomina też, że kiedyś nie było tyle zabawek co teraz, dlatego gdy padał deszcz i synowie nie mogli wyjść na podwórze, sadzała ich na ziemi i wraz z nią wyszywali serwetki i robili na drutach.
Pan Józef i syn Bernard, który mieszka z rodzicami, zachwycają się kuchnią pani Moniki. Lubią wszystko co ugotuje, ale szczególnie smakują im rolady ze słoniną i cebulą, kluski, a także rosół z makaronem oraz flaczki. – Nigdy nie było lepszych od tych swojskich zrobionych przez mamę – chwali pan Bernard.
Tradycją domu państwa Piechaczków były też kołacze, które przed świętami pani Monika piekła dla całej rodziny. Przygotowywała nawet 18 blach ciasta, które potem pan Józef na specjalnych noszach zawoził do piekarza. Ich wypiek trwał zwykle 10 godzin. Zdarzało się, że w świątecznym okresie przeciążony pracą piekarz zasypiał i przypalał kołacz, a potem tłumaczył się odbierającemu blachy synowi: „Powiedz Monice, że dała za dużo cukru”. – Mamo to nie ja jestem winien tylko piekarz – opowiada pan Bernard, gdy dostawał kuksańca.
Państwu Piechaczkom dziś oprócz syna pomaga też żona wnuka Ryszarda – Kinga, która odwiedza ich niemal każdego dnia. – To nasza prawa ręka – mówi o niej pani Monika.
Pomimo upływu lat państwo Piechaczkowie duchem nadal są młodzi, kochają się i wspierają. – Nie zawsze świeci słońce – mówi filozoficznie o wspólnym życiu pani Monika i natychmiast dodaje, że takiego męża życzyłaby wszystkim dziewczynom.
Oboje uważają, że trzeba się miłować i ustępować jeden drugiemu: – Nigdy nie było u nas cichych dni, zawsze mówiliśmy sobie co trzeba i na tym kończyły się zwady – przyznają twierdząc, że to najlepszy sposób na długowieczne małżeństwo.
(ewa)