W poście nie piję!
ks. Jan Szywalski przedstawia
„Abyś lud twój od pijaństwa zachować raczył – prosimy Cię, Panie” – tak od wieków błagali ludzie Boga.
Plaga pijaństwa była i jest plagą społeczną. Wypadki drogowe? – główna przyczyna to pijaństwo. Bankructwo firmy? – często przez pijaństwo szefa lub załogi. Przede wszystkim jednak pijaństwo uderza w rodzinę: jest głównym powodem rozwodów oraz – o czym się rzadko mówi – nieszczęśliwego dzieciństwa.
Wpadł mi do ręki, a właściwie wetknął mi ktoś wspomnienia, które pozostawiła zmarła niedawno matka. Byłem na jej pogrzebie, a pogrzeb był wspaniały: za trumną sędziwy mąż, zastęp dzieci i wnuków oraz tłum ludzi. Widać, że była poważaną osobą, szczęśliwa jako matka i babcia, skoro rodzina ze smutkiem ją żegnała. Dopełnione życie, przygotowana na śmierć, piękny pogrzeb, jakby ukoronowanie długiego życia, i zapewne radość wieczna u Boga.
Zanim jednak jej życie dobrze się ułożyło w dorosłych latach, miała za sobą smutne dzieciństwo i młodość. Powód? – Ojciec był alkoholikiem!
Oddajmy głos jej spisanym wspomnieniom:
„Urodziłam się w Raciborzu w 1928 r. Miałam jeszcze dwie starsze siostry. (...) Rodzice mieli niewielkie gospodarstwo, ojciec pracował w Zakładach Kolejowych. Byliśmy średnio usytuowaną rodziną, ale ojciec lubił zaglądać do kieliszka i palił namiętnie papierosy. Gdy wracał z pracy – najczęściej pijany – wołał mnie – zawsze mnie – bo lubił mnie jako najmłodszą najbardziej, bym zdjęła mu buty i założyła kapcie. Czasem przynosił jakieś łakocie i chciał, bym ja je podzieliła z siostrami.(...) Przykro nam było słuchać, jak dzieci sąsiadów, widząc naszego ojca pijanego, uprzedzały nas ironicznie: Wasz tata jest utopiony. Mówiły: ersofffen, zamiast besoffen, czyli jest zupełnie na dnie. W domu na piętrze mieszkały z nami dwie niezamężne ciocie. Między nimi a naszym ojcem był konflikt. Słyszeliśmy czasem: „Wy tam na górze, trzeci zakon, wynosić się!” Gdy tata był pijany musiałyśmy jako dzieci same z ciotkami kosić trawę na skarpie drogi, a potem siano zwieść pchając ciężki wóz pod stromą górkę. (...)
Nasza mama chorowała na reumatyzm. Nie pamiętam jej zdrowej. Nawet nie umiała zapleść nam warkoczyków, robiły to nasze ciocie. Często brakowało pieniędzy na lekarstwo. Wysyłano nas do ciotki E. z prośbą o 10 marek.
Gdy miałam I Komunię św. mamy nie było, przebywała w sanatorium. Miała tam tzw. końskie kuracje: kąpano ją w mazi z gliny i owijano kilkoma kocami, aby się porządnie wypociła. (...) Potem już tylko siedziała najczęściej w kuchni lub na podwórku, a gospodarstwem zajmowały się ciotki. Czasem sadzaliśmy mamę na wózek gospodarczy i zawoziłyśmy do jej siostry T.
Naszym sąsiadom powodziło się znacznie lepiej niż nam. Jeździli na targ do Katowic. Gdy wracali biegłyśmy im naprzeciw i witałyśmy słowami: „Witamy was ze światu!” (Tak się wtedy pozdrawiało). Robiłyśmy to, by dostać za to słodycze albo kilka fenigów. Czasem otwarcie prosiłyśmy o pieniądze na lekarstwa dla mamy. (...)
Mama zmarła w marcu 1941 r. Pamiętam moment jej śmierci. Karmiłam ją siedząc przy łóżku i podawałam łyżką zupę.
W pewnej chwili przestała łykać. Zawołałam ciotkę. Stwierdziła, że mama umiera. Wezwała szybko tatę, ale gdy przyjechał już nie żyła. Zapłakał. Miałam wtedy 13 lat a siostry 14 i 16 lat.
Tata jeszcze w tym samym roku ożenił się po raz drugi z A. – wdową. Proboszcz ostrzegał ją, by zastanowiła się kogo sobie bierze, ale nie posłuchała. Macocha wprowadziła do rodziny dwoje swoich dzieci z pierwszego małżeństwa: dziewczynkę i chłopca. Odtąd mieliśmy się jeszcze gorzej; robiła różnicę między swoimi dziećmi a nami, zaś ojciec nas nie bronił. (…) Gdy front się zbliżał wzięli go do Volksturmu i podczas frontu go nie było.
Rosjanie weszli do Raciborza 31 marca 1945 r. Ciotki ukryły nas młode dziewczyny na szczycie pod dachem domu, aby nas uchronić przed porwaniem i gwałtem. Było nas na tym strychu 12, czy 16 panien. (...) Po kilku dniach wypędzono nas do Grzegorzowic. W czasie drogi dowiedzieliśmy się, że nasz dom się pali. Ciągnęłyśmy ciężki wóz, szłyśmy i płakałyśmy. (...) Po dwóch tygodniach mogłyśmy wrócić, ale naszego domu już nie było. My trzy siostry i dwie ciotki zamieszkałyśmy w jednym pokoju u krewnych. Ojciec, gdy wrócił, zamieszkał z macochą i jej dziećmi osobno. (...)
Wyszłam za mąż w 1951 r. Mieliśmy razem przeżyć ponad 60 lat. Było mi przykro, że od swojego ojca i macochy nie otrzymałam żadnego prezentu ślubnego. Jej syn bowiem żenił się w tym samym czasie. Ojciec się później zrekompensował łóżeczkiem dla naszego pierwszego dziecka.(...)
Od ojca odkupiliśmy z mężem spalony przez Rosjan nasz dom rodzinny. Zapłaciliśmy mu 18 tys. zł i pokryliśmy koszty sądowe. Płaciliśmy mu w ratach co miesiąc – a on wszystko przeznaczał na alkohol. W 1958 r. mogliśmy z naszą trójką dzieci wprowadzić się do nowego domu. Z nami były też ciotki. Wtedy przyszedł ojciec z prośbą, by mógł zamieszkać w naszym domu. „Oj, nie! – powiedziałam. – Nic z tego, macie, tato, swoją żonę! Tam, przy niej, jest Wasze miejsce!
Smutny był jego koniec. Zachorował na płuca. Przynajmniej dwa razy po kilka miesięcy przeleżał w szpitalu w Wojnowicach. Macocha, jego żona, nie odwiedzała go wcale. Przyjeżdżała tylko wtedy, gdy ojciec otrzymał rentę, by ją zabrać. Gdy został wypuszczony ze szpitala, nie chciała go przyjąć do domu. Lekarz nie wiedział co zrobić; w końcu pogotowie odwiozło go pod dom i pozostawiono go przed zamkniętymi drzwiami. Żona dała mu w końcu osobny pokoik obok kuchni, bardzo zagrzybiały. Wchodząc czuło się ostry zapach stęchlizny, a on był przecież chory na płuca. Chodziłam do niego w pierwsze piątki miesiąca, by przygotować jego i pokój na odwiedziny księdza.
W pierwszą niedzielę lipca 1968 r. spotkałam swoją przyrodnią siostrę G, która mówiła mi, żebym już nic nie przynosiła ojcu, bo nic nie może połykać. Pobiegłam do niego. Chciałam wezwać księdza, ale macocha się sprzeciwiała, mówiąc, że chory przecież nie grzeszy. Nalegałam, nic nie pomogło. Dopiero, gdy G. stanęła po mej stronie, uległa. Ksiądz wyspowiadał go, namaścił i podał mu komunię św. Jeszcze tego wieczoru zmarł. G. przyszła i powiedziała, bym przyszła go ubrać. Oczywiście zrobiłam to”.
Ta smutna historia o smutnym dzieciństwie w domu, gdzie zagnieździł się alkohol, nie jest wyjątkową. W wielu rodzinach było i jest podobnie. Czasem dorosłe życie, jak w historii powyżej, wychodzi na prostą. Lecz kto zwróci takim stracone dzieciństwo?
„W poście nie piję!” – powinno być regułą dla katolika. Kto przez sześć tygodni potrafi być abstynentem, udowodnił sobie, że nie jest więźniem alkoholu.