Któryś z nami cierpiał rany...
ks. Jan Szywalski przedstawia
„On wziął nasze niemocy na siebie i sam nasze boleści nosił,... abyśmy nasz pokój z Bogiem mieli i ranami jego byli uzdrowieni” ( Iz 53)
Rafał K. wiercił się na szpitalnym łóżku. Wiedział, że nie zaśnie tej nocy. „Jutro będę wiedział”. Jutro otrzyma wyniki, które rozstrzygną o życiu, czy śmierci, o nadziei na dalsze życie, albo o powolnym jego wygaszeniu, o utęsknionym powrocie do domu, albo o dożywociu w szpitalnym pasiaku.
Wszystko miało swój początek kilka tygodni temu: niestrawności, bóle brzucha, złe samopoczucie...
– Musisz iść do lekarza – namawiała go żona. Długo zwlekał. Był zawsze dumny z tego, że nie potrzebował lekarza i dotychczas nie leżał w szpitalu. Owszem, odwiedzał tam innych, często kolegów – rówieśników, stał przy ich łóżkach z pewnym poczuciem wyższości. „Biedni chorzy – mawiał wychodząc ze szpitala i patrząc w słońce – leżenie tam nie byłoby dla mnie”.
Tym razem musiał się dać zbadać.
– Weźmiemy pana do szpitala – orzekł lekarz.
– Czy to konieczne? – zalecenie to przyjął jak cios.
– Postawią tam panu lepszą diagnozę.
Upokorzony dał się zawieźć do szpitala. Obsłuchali, obmacali, poklepali po brzuchu, ciągle pytając „czy boli?”
– Zrobimy panu kolonoskopię – zawyrokowali.
– Co to znaczy i właściwie po co? – spytał nieufnie.
– Zaglądniemy do środka, zobaczymy co tam jest i pobierzemy panu wycinek.
– Rak? – zapytał przerażony. Lekarz miał minę niezdecydowaną.
– Przyjdą wyniki, to będziemy wiedzieli więcej, na razie proszę się nie martwić.
Potulnie dał się zawieźć do sali operacyjnej i bez słowa pozwolił ze sobą zrobić co chcieli, choć przy nieprzyjemnym zabiegu targał nim wstyd i złość.
Musiał się uczyć bycia pacjentem
– Na razie będzie pan miał dietę. Siostro, proszę zapisać: dla tego pana tylko grysik albo ryż. Za tydzień będą wyniki.
Właśnie jutro mija tydzień. Jutro pozna wyniki. Na pewno już leżą na stole ordynatora i wiadomo co mu jest – on sam jeszcze nie wie, powiedzą mu rano. Znów obrócił się na drugi bok.
Tak chciałby jeszcze żyć! Dopiero zaczął emeryturę. Tyle miał planów: wyjazdy do krewnych i przyjaciół, dawno obiecane i niezrealizowane; tak chciałby jechać na wycieczki, czy pielgrzymki, dotychczas odsunięte z braku czasu; tak cieszył na zabawy z wnukami... Czy to koniec wszystkich tych marzeń?
Jutro będzie wiedział. Zniknie niepewność.
„Pocę się” – stwierdził dotykając czoła. A wiedział, że gorączki nie ma. „To ze strachu” – pomyślał. Przypomniał sobie, że podobnie pocił się przed maturą. Bał się wtedy i był przejęty. Ale gdy wyciągnął kartkę z pytaniami, uspokoił się, bo wiedział, iż wie i zda. Wtedy stawką było świadectwo dojrzałości, teraz chodzi o życie. „Któryś za nas krwią się pocił” – przyszły mu nagle do głowy słowa pacierza. Przed oczyma stanął mu obraz jaki mieli w domu: Jezus klęczący w Ogrójcu. Modlił się i pocił się, i to nawet krwią. On też się bał, choć był Bogiem. Wiedział zatem, co go czeka, znał przyszłość: że za chwilę przyjdą po niego, zawłóczą przed sąd, skażą na śmierć, straszliwie ubiczują, popędzą na Kalwarię, bezlitośnie przygwożdżą do krzyża i będzie konał powoli z pełną świadomością. Ale już przedtem przeżywał całą tę mękę duchowo w Ogrójcu. „Niedobrze znać przyszłość” – pomyślał. Gdy mu jutro lekarz powie, że będzie musiał liczyć się z bliską śmiercią, jak to przyjmie? Jak to modlił się Jezus? „Ojcze, jeśli to możliwe, niech odejdzie ode mnie ten kielich, lecz nie moja, ale twoja wola niech się stanie”. „Jezu! Przyłączam się do Twojej modlitwy: Boże, jeżeli to możliwe, oddal ode mnie kielich choroby nowotworowej, kielich powolnej, bolesnej śmierci”. Nie dołączył jednak dokończenia modlitwy Jezusowej „niech się stanie Twoja wola”, bał się, że Bóg weźmie go za słowo, a jego prośba była bezwarunkowa. „Oddal ode mnie ten kielich, daj mi jeszcze żyć! Dla żony, dla dzieci, dla wnuków, także dla Ciebie, dla Twej chwały. Obiecuję: będę chodził częściej do kościoła, nawet w tygodniu, ale przywróć mi zdrowie!”
Sen nie przychodził.
Wtedy w Ogrójcu wszyscy spali, nawet najwierniejsi jego apostołowie, nikt nie czuwał z Nim. Na łóżku obok niego lekko chrapiąc spał jego towarzysz szpitalny. Zastanawiał się, czy śpi w domu żona, albo modli się za niego. On dawniej, gdy odwiedzał chorych kolegów, postał przy ich łóżkach kilka minut, rzucił kilka słów pociechy, szedł do domu z poczuciem spełnionego obowiązku i spał w nocy spokojnie: „no cóż, choroby dotykają ludzi – z domysłem: ale nie mnie”.
Musiał jednak zasnąć. Zbudził się, gdy ktoś lekko nim potrząsnął. Zobaczył przed sobą lekarza z całą świtą. Poranna wizyta.
– Dzień dobry panu, jak się spało? – zapytał lekarz i nie czekając na odpowiedz ciągnął dalej:
– Coś tu mam dla pana – szukał w papierach – aha, są wyniki z onkologii. Co my tu mamy...? – wodził palcami po piśmie:
– Ma pan polipy na dwunastnicy. Nic groźnego, postawimy pana szybko na nogi. Na Wielkanoc będzie pan w domu.
Odetchnął głęboko:.
– Dziękuję panu doktorowi za taką wiadomość.
– Może trzeba dziękować Temu z góry? – dorzucił lekarz.
Poczuł ogromną ulgę i radość. Będzie żył! Nie musi wypić kielicha cierpienia do dna. Jeszcze nie teraz.
Przez okno dolatywał poranny głos dzwonu z pobliskiego kościoła. Wstawał zwyczajny dzień, ale dla niego była Wielkanoc.
Chrystus do udręczonego
Człowiecze skarżysz się
na ból swej głowy – a w mej tkwiły ciernie,
na swe ciężkie życie – jam pod górę dźwigał krzyż,
na obłożną boleść – jam przybity był do drzewa,
na swą gorzką starość – jam zaś zginął tak młodo,
na śmierć ci bliskich – to boleść mej Matki,
na brak perspektyw – zaufaj, Jam twym oparciem,
i tak boisz się śmierci – lecz zawierz Mi,
Jam zwyciężył śmierć!