Rajtował na derce i ścigał się w gonitwach
Minęły 53 lata od momentu, gdy po raz pierwszy wziął udział w procesji konnej w Bieńkowicach. Gerard Stoszek miał zaledwie osiem lat, gdy w 1961 r. dosiadł konia i zmierzył się w wyścigu ze starszymi i bardziej doświadczonymi jeźdźcami. Od tego momentu nie opuścił żadnego objazdu pól. Kocha konie, a o bieńkowickiej procesji wie prawie wszystko.
Jeździć konno nauczył go sąsiad Franciszek Wystyrk. Z końmi miał kontakt od dziecka, ponieważ rodzice posiadali gospodarstwo. – W procesji miałem jechać wcześniej, ale koń okulał. Nie było wtedy siodeł, a z tych które zostały ludzie robili trepy. Rajtowałem na derce, na oklep – opowiada o swej pierwszej procesji. Wielkanoc przypadła wtedy w marcu, było mokro, a jeźdźcy ścigali się na nieutwardzonej drodze obok piekarni przy ul. Pomnikowej. Przypomina sobie, że w miejscu gdzie dziś znajduje się Lewiatan i jest droga do Tworkowa stały stodoły.
Kawalerowie – „krzyżowcy”
Na czele procesji zawsze szedł sołtys. Wtenczas był to Antoni Kilian, a dziś tradycję organizacji procesji kontynuuje obecny sołtys Roman Herber. Tuż za sołtysem podążali jeźdźcy z chorągwiami, zawsze sześć par. W takim paradnym orszaku dojeżdżali aż do skrzyżowania dróg, gdzie chorągwie były zdejmowane, po czym jeźdźcy wyruszali w pole z samymi już drzewcami zakończonymi krzyżami.
„Krzyżowcy” mieli przywilej dwukrotnego ścigania się. Po przejechaniu skrótem na ul. Myśliwską odbywał się wyścig, po którym odkładali drzewce i paradowali wśród oglądających procesję ludzi. Sołtys zaś pilnował, aby nikt poza „krzyżowcami” nie dołączył do gonitwy.
Jeźdźcami jadącymi z chorągwiami mogli być tylko kawalerowie. Po procesji służyli księdzu w nabożeństwie. W tym czasie inni jeźdźcy trzymali flagi i stali za „krotami” czyli balaskami.
– Aby móc jechać z chorągwiami, w noc przed procesją co sprytniejsi młodzieńcy wykradli drzewce przechowywane w miejscowym domu pogrzebowym. Inaczej starsi kawalerowie nie dopuściliby młodych do ich niesienia – opowiada pan Gerard, który 14 razy jechał z chorągwią.
Wspomina, jak kiedyś z krzyżami próbowali jechać żonaci, a byli to mężczyźni, którzy przyżenili się do Bieńkowic. Poprzewracane okólniki i płoty zniweczyły te plany raz na zawsze.
Za czasów pana Gerarda w procesjach uczestniczyło 120 – 130 jeźdźców. W niektórych gospodarstwach były nawet trzy konie. Jedni gospodarze nigdy nie dawali na procesje swych zwierząt, inni pożyczali nawet źrebne klacze. Jeździec taki mówił wtenczas: „jedu za Panem Bogiem”, co oznaczało że nie będzie się ścigać.
Po sołtysie i jeźdźcach z krzyżami jechali tzw. śpiewoki – trzech jeźdźców z krzyżem. Za nimi zaś podążali kolejni trzej jeźdźcy reprezentujący zawody związane z rolnictwem, np.: kowal, rymarz, kołodziej. W procesji nie mogło zabraknąć też zamożnych gospodarzy z Bieńkowic.
– W latach 60. powiat zabronił przejazdu przez drogę, pomimo że procesja idąca od kościoła do skrzyżowania, przechodziła tylko jej niewielki odcinek. Ten jeden jedyny raz jeźdźcy pojechali w przeciwną stronę, drogą koło szkoły, kierując się na Wojnowską – wspomina pan Gerard.
Zmieniały się też miejsca wyścigu, który najpierw odbywał się na Chechłowie, a gdy wybetonowano tam drogę, ścigano się na ul. Ogrodowej. Obecnym miejscem wyścigu stały się Międzywody, między Cyną a Psiną. Po biegach chorągwie znów zapinano na drzewce i paradnie jechało się do kościoła.
Ksiądz na szymlu
Trasa objazdu procesji zawsze była taka sama. Podobnie jak i cel procesji, która służy przebłaganiu o dobry plon i zachowaniu od chorób koni, które kiedyś pełniły ważną rolę w gospodarstwie. Pan Gerard wspomina ks. Wolnika, który pochodził z Bieńkowic i dosiadał szymla od Herzoga oraz nieżyjącego ks. Willego Kudełkę, który jeszcze wtenczas nie był duchownym i jeździł z krzyżami. Z procesji pan Gerard doskonale pamięta kościelnego – Jana Solicha zw. Hankiem i Achima Fulneczka. On jedyny miał konia z innej wioski, ponieważ zwierzę zostało sprzedane z Bieńkowic do Nowej Wioski. Wymienia też śpiewoka Józefa Galdę, gdy ten sprzedał konia, w procesji zaczął jeździć wóz.
Wielkanocne objazdy organizowane są w Bieńkowicach od XVIII wieku. Ich tradycja wywodzi się z czasów pogańskich, a na Śląsk prawdopodobnie przynieśli ją osadnicy niemieccy w XII i XIII w. Pan Gerard wspomina, że tylko raz zdarzyło się, że bieńkowicka procesja nie wyjechała w pola, a było to w Wielkanoc 1945 r. kiedy wojska radzieckie weszły na te ziemie.
(ewa)