Borucińskie porządki
IKONY RACIBORSKIEGO SPORTU: Marek Ciemienga
Ma wszystko to, co wzbudza w Polakach bardziej zazdrość i zawiść aniżeli sympatię – szczęśliwą rodzinę, imponujący dom i dobrze prosperującą firmę. Jakby do tego dorzucić niemającą żadnych ram pasję do tenisa stołowego, można stwierdzić: życie idealne. Nie zmienia to faktu, że cieszy się powszechnym szacunkiem, co widać na każdym kroku. No bo pożartuje z sąsiadem, piwka nie odmówi, innym razem pomoc okaże. Marka Ciemiengi po prostu nie da się nie lubić, bo jak twierdzą jego znajomi: to swój chłop i świetny kompan do rozmowy, a przy tym osoba, która do Borucina na powrót sprowadziła wielkie sportowe emocje.
Magiczne przerwy
W młodości pojął sens zasady, której hołduje po dziś dzień – że dzięki tytanicznej pracy i ambicji można zbudować bardzo wiele. – Ale tylko w przypadku, gdy naprawdę kochamy to, co robimy. Mam to szczęście, że należę do grona takich osób – zaznacza Marek Ciemienga.
A zainteresowań miał co niemiara, jednak zawsze i wszędzie na piedestał wynosił tenis stołowy, który, jak sam mówi, ma zaszczyt trenować od ósmego roku życia. Pierwsze kroki w tej dyscyplinie stawiał w szkole podstawowej w Borucinie, bynajmniej nie pod okiem trenera, lecz na przerwach, bawiąc się z kolegami. – Do klasy chodziło ze mną ponad dwadzieścia osób, i z tego co pamiętam, w tenis grali niemal wszyscy. To były zupełnie inne czasy niż dzisiaj, ponieważ w szkolnych korytarzach ustawione były ogólnodostępne stoły do ping – ponga, więc aż się prosiło, aby z nich korzystać. Jak myśmy o nie walczyli! – wspomina z uśmiechem i kontynuuje: – Grywało się w tzw. „gonitwę”, która polegała na tym, że poruszaliśmy się wokół stołu zgodnie z ruchem wskazówek zegara, i każda z kilku grających osób odbijała piłeczkę. Chętnych było zawsze kilkudziesięciu, dlatego przy stole spędzaliśmy nie tylko przerwy, ale także zostawaliśmy po zajęciach, czasem do późnego popołudnia. Mało tego, w szkole meldowaliśmy się po godzinie szóstej rano, aby pograć jeszcze przed lekcjami! – opowiada z entuzjazmem, który miesza się jednak z lekkim żalem, że czasy, gdy konikiem uczniów była aktywność fizyczna a nie telefony i komputery wypruwające mózg, uzyskują powoli status zamierzchłej historii.
Dlatego tak ważna jest dla niego praca z młodzieżą, pozyskiwanie najzdolniejszego jej odsetka, kierowanie na dobre tory i – wreszcie – szkolenie na prawdziwych sportowców. – Zarówno w sekcji piłkarskiej, jak i tenisowej naszego klubu wielką wagę przykładamy do tego, aby miejsce w składzie zawsze znalazły młode chłopaki. Bo poświęcony im czas nigdy nie jest czasem straconym – mówi z przekonaniem czterdziestolatek. – Pan popatrzy tylko na te dzieci, które w tej chwili biegają po murawie – Ciemienga wygląda przez okna swojego gabinetu, z którego rozpościera się widok „stadionu” Naprzodu Borucin, po czym wskazuje grupkę piłkarzy, którzy co tydzień wybiegają na boiska A – klasy. – To dla nich to wszystko robimy. A przy okazji czerpiemy z tego satysfakcję i mnóstwo motywacji, która nakręca nas do jeszcze cięższej pracy. A musi pan wiedzieć, że do zrobienia mamy jeszcze bardzo wiele.
Faceci w gumiakach
Zanim Marek Ciemienga został ważnym ogniwem składu tenisowej sekcji borucińskiego klubu, jego głównym sponsorem i lokalnym społecznikiem, bardzo różnie układały się koleje jego losu. Na przykład w roku 1999, na niemal sześć lat, wyjechał „za chlebem” do Niemiec. Tam spokorniał, dojrzał i stał się jeszcze bardziej odpowiedzialny. Nawet na obczyźnie nie porzucił jednak tenisa, a jego przystanią stał się PPC Neu – Isenburg balansujący między piątą a szóstą ligą. – Najlepszymi ligami tenisa stołowe go w Europie są właśnie liga polska i niemiecka. Szkoda, że tak niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę – zauważa ze smutkiem Ciemienga, dodając, że w Niemczech nauczył się przede wszystkim wytrwałości i solidności. – Nawet w moim domu panują tzw. niemieckie porządki, wszystko musi być poukładane i dopięte na ostatni guzik – nie kryje. Po rywalizacji w lidze niemieckiej nie pozostały mu wyłącznie wspomnienia. – Udało mi się nawiązać wiele wspaniałych kontaktów, które utrzymuję do dzisiaj. Zawsze, gdy przebywam za naszą zachodnią granicą w sprawach mojej niemieckiej firmy, wpadam na treningi do byłego klubu. Często też otrzymuję zaproszenia do udziału w turniejach, obchodach jakichś jubileuszy itp. – cieszy się sportowiec i zmienia temat, wracając jeszcze na moment na borucińskie „podwórko”.
– Mam wrażenie, że tutaj w tenis grało się zawsze – mówi. – W pamięci mam wiele powiatowych turniejów, w których startowało liczne grono zawodników. Sam nawet, jako junior odnosiłem w takich zawodach sukcesy – zdradza, a na dowód prezentuje dyplomy z lat 80. i 90. – KS Borucin był zawsze szanowaną marką. Szczególnie dobrze poczynaliśmy sobie u siebie, tutaj czuliśmy się bardzo mocni. Pewnego razu pojechaliśmy do Rybnika, gdzie dostaliśmy wciry 0:10, po czym zrewanżowaliśmy się rywalom na własnym terenie. Na wsi nie umiemy grać, tłumaczyli się później Rybniczanie i zaczepnie żartowali, że polegli z facetami w gumiakach – opowiada ze śmiechem Ciemienga. Bo jak twierdzi, ważna jest umiejętność godzenia się z porażką. – W Niemczech rywalizowałem kiedyś z jednym Chińczykiem, który pokonał wszystkich, z wyjątkiem mnie. Po meczu potrafił jednak podejść, pogratulować i pochwalić mnie za nieprzyjemny dla niego styl gry, którego się w ogóle nie spodziewał. Tylko dobrzy i spełnieni sportowcy potrafią przyjąć przegraną na klatę i docenić klasę rywala – twierdzi pan Marek, który z zawodu jest elektromechanikiem.
Sam, ze sportowymi porażkami zdążył się już oswoić, a nawet zaprzyjaźnić. – Mam do nich zdrowe podejście. No bo w lidze tenisa przegraną mamy na porządku dziennym, nasza pierwsza drużyna z wielu spotkań wraca na tarczy, co nie zmienia faktu, że plasujemy się na dobrej lokacie, biorąc pod uwagę tak mizerną pomoc finansową państwa – tłumaczy. Jak twierdzi, upadek jest zawsze dobrą lekcją, a przy okazji próbą charakteru. – Nigdy nie uczono mnie drogi na skróty, bo w życiu tak łatwo nie jest. Podobnie chcę wychować moje dzieci: dwuletniego Szymona i dziewięcioletnią Natalkę. Moim cichym marzeniem jest, aby odnalazły się kiedyś w sporcie. Nie muszą mieć jakichś genialnych wyników, ale chciałbym widzieć ich zaangażowanie w trening, bo on kształtuje nie tylko ciało, ale i uczy pewnych dobrych nawyków.
Od początku do końca
Na słowo ikona na jego twarzy maluje się lekkie zaskoczenie. – No bo jaka ze mnie ikona raciborskiego sportu? Przecież nic wielkiego nie zrobiłem – mówi ze skromnością, która aż nadto wydaje się przesadna. Ale, jak podkreślają jego znajomi, Ciemienga nie chełpi się swoją działalnością na rzecz lokalnej społeczności. – Jestem wierny tej wiosce i oddałbym jej serce. No bo tutaj się urodziłem, wychowałem, a teraz chcę zrobić wszystko co możliwe, aby czymś się jej odwdzięczyć, coś po sobie pozostawić – wyznaje.
Aby jednak tym tekstem nie lukrować aż do mdłości biografii naszego bohatera, poszukajmy drobnych potknięć na jego sportowej drodze. Na myśl przychodzi tylko to, że mimo tenisowego zacięcia nigdy nie zdołał odnieść znaczących sukcesów. – Co prawda wybitnym sportowcem nie byłem, ale do pełni szczęścia wystarczało mi to, że w ogóle mogłem grać. Kochałem się ruszać, zapocić. Dawałem z siebie wszystko. Do dziś moi znajomi wiedzą, że jak już trenuję, to tak intensywnie, aby przynajmniej kilka koszulek było mokrych – śmieje się zawodnik, dla którego nawet dziś wygrana z młodszymi i sprawniejszymi rywalami nie jest misją nie do wykonania. – Dwa lata temu ograłem niemal wszystkich juniorów na Śląsku. Bo ci młodzi nauczyli się pewnych schematów gry, a później przychodzi starszy facet z piwnym brzuchem i ich gromi. Zawsze powtarzam, że tenis nie jest prosty, i że tutaj liczy się cwaniactwo. To szybkie szachy i wygrywa ten, który skuteczniej oszuka rywala. Oszuka oczywiście nie na punkty, ale na przykład przetrzymując dłużej piłkę na stole, dobrze blefując – zdradza nasz bohater. W trzeciej lidze jest jednym z najstarszych zawodników, ale zarzeka się, że będzie grać tak długo, jak długo pozwoli zdrowie. – Nie ma opcji, abym sam zrezygnował. Poza tym nie jest ze mną jeszcze tak źle, ponieważ tegoroczny sezon zakończyłem w klasyfikacji generalnej na 18. pozycji.
Przez lata wspólnie z grupą zapaleńców z wioski wykonał katorżniczą pracę, która przyniosła dobre efekty. Dziś malutki Borucin w lidze tenisowej reprezentują aż trzy, a właściwie –gdyby liczyć ligę juniorów – cztery drużyny. Nie mniej ekip Naprzód ma w lidze piłkarskiej, poczynając od trampkarzy grających w klasie A a na seniorach kończąc. – Jestem zadowolony z tego, co obecnie posiadamy, ale wiem, jak wiele pracy nas jeszcze czeka – mówi Ciemienga. – Jak już coś zaczęliśmy to musimy to kontynuować i doprowadzić do końca z jak najlepszym skutkiem. Nie możemy przecież zawieść tych wszystkich ludzi – kończy jedna z ikon raciborskiego sportu.
Wojciech Kowalczyk