„Ostatnia Wieczerza„ w stołówce Arki N
Skrywa w sobie niespokojnego ducha, który nie pozwala mu nigdzie dłużej zagrzać miejsca. Trochę birbant, trochę ekscentryk o artystycznym zacięciu, Jerzy Andrzejewski zwykł o sobie mawiać, że chadza jak kot własnymi ścieżkami. Największe jego dzieło, to „Ostatnia Wieczerza”, która stanowi niezwykłą ozdobę stołówki raciborskiego Domu dla bezdomnych „Arka N”, kierowanego przez Zenona Stube. Obecnie tam mieszka raciborzanin, który świetnie odnajduje się w sztuce.
Pan Jerzy jest przekonany, że urodził się z pędzlem w ręce, gdyż jego ojciec dobrze malował, zwłaszcza pejzaże. Z pewnością znany starszemu pokoleniu Teofil Andrzejewski, był w 1945 r. jednym z pierwszych urzędników raciborskiego starostwa. Do Polski przyjechał ze Stanów Zjednoczonych, gdzie pozostawił rodziców i jedenaścioro rodzeństwa. – Tato wykładał m.in. w NOT i w klasztorze u sióstr języki obce, znał ich chyba z 12. Był kierownikiem zameczku Rafako, pracował też w PSS „Społem”, a na emeryturze w BWA na Długiej, gdzie jego szefem był artysta plastyk Marian Chmielecki – wspomina.
Niepokorny pasjonat sztuki
Gdy pan Jurek pojawił się na świecie, jego ojciec miał już 50 lat. Widywał go rzadko, zwykle wieczorami, kiedy siadał przy jego łóżku i czytał bajki. Uczył też syna angielskiego, ale trochę, jak na tajnych kompletach, ponieważ w tamtych czasach znajomość języków nie była mile widziana. Pan Jerzy pamięta specyficzne poczucie humoru ojca, który wpisując w dokumenty znajomość języków obcych, skreślił niemiecki i poprawił na – enerdowski. Pod tym względem jestem taki, jak on, nigdy nie wiadomo kiedy mówię prawdę, a kiedy żartuję – mówi o łączących go z ojcem podobieństwach.
Ojciec zaraził go również zamiłowaniem do książek. Mając 12 lat przeczytał Dumasa, chętnie zaglądał do bogatej biblioteki w Rafako, gdzie wtenczas pracował pan Teofil. – Lubię literaturę piękną, z przyjemnością sięgam po dobrą klasykę, którą można znaleźć w bibliotece Domu dla bezdomnych, ale przejadła mi się sensacja, gdy tylko zaczynam czytać to już wiem, jak się skończy – opowiada o swych czytelniczych priorytetach.
W życiu imał się różnych zajęć. Już w szkole był niepokorny, zawsze robił to co chciał, a nie to co mu kazano. Zwykle uchodziło mu to, ponieważ był zdolnym uczniem i miał dobre oceny. Pasjonowała go chemia, fotografia, lubił szermierkę i pływanie. Z wykształcenia jest chemigrafem. Zawód ten zanikł, w momencie kiedy nowoczesna poligrafia zdominowała pracę w drukarni. Zatrudnienie znalazł więc jako brygadzista, a następnie mistrz zmianowy w Domgosie, był szefem produkcji w Sprawności. Potem podejmował się jeszcze innych zajęć, pracując jako: magazynier, towaroznawca, górnik. – Na swoją zgubę otworzyłem knajpę w Raciborzu, od tego momentu zaczęły się nieszczęścia, alkohol, a następnie problemy rodzinne. Wyjechałem do Niemiec, gdzie pracowałem kilka lat – opowiada o kolejach swego życia.
Nienawidzi być pod kontrolą, dlatego długo bronił się się przed zamieszkaniem w Domu dla bezdomnych. – Przyszedłem do ośrodka rok temu, 2 maja. Lało jak z cebra i wysiadając z autobusu musiałem tutaj wejść. Wtedy zobaczyłem moją sąsiadkę – szefową, chciałem zawrócić, ale usłyszałem: „Nie martw się Jurek, już od dawna wiem, że tutaj przyjdziesz” – wspomina moment kiedy przekroczył próg swego obecnego domu. Dziś jest zadowolony z wyboru. W pokoju mieszka sam, co pozwala mu tworzyć. Ciągle jednak myśli o usamodzielnieniu się. Kilkanaście lat spędził we Wrocławiu i chciałby tam wrócić.
Ożywił wizerunek domu dla bezdomnych
Sztuka jest tym, co szczególnie sobie upodobał. Nie potrafi jednak być wierny tylko jednej jej dziedzinie, dlatego maluje, rzeźbi, a kiedyś kleił ze słomki, a nawet haftował. W odróżnieniu od ojca lubi malować portrety. – Dziwnym trafem, nie zobaczy pani u mnie żadnego, ponieważ większość z nich robię na zamówienie. Nigdy jednak swej sztuki nie traktowałem poważnie za wyjątkiem okresu latach 80., kiedy urodził się syn. Wtenczas malowałem dla nowo otwartej galerii w Jastrzębiu-Zdroju obrazy inspirowane pracami Joya Carosa i Sary Moon. Portrety były w większości bezosobowe, choć sprzedałem również kilka mojej żony – opowiada, jak za zarobione pieniądze umeblował mieszkanie. W Niemczech natomiast malował psy. – Sąsiad siostry, który stracił ukochanego psa poprosił mnie o jego namalowanie. Potem ze związku kynologicznego przynosił mi kolejne zlecenia na portrety czworonogów. Malowanie ich było intratne, a przy tym łatwe, bo jakiegokolwiek psa by pani nie namalowała, to będzie podobny – śmieje się pan Jerzy.
Podczas posiłków w stołówce ośrodka, jego uwagę zwróciła pusta, wymagająca odnowienia ściana. Zapytał kierownika Zenona Stube, czy może coś namalować. – Zgodził się, więc mu ją pomazałem. Początkowo myślałem o stajence. Znalazłem jednak ładną kartkę z „Ostatnią Wieczerzą”, która mnie zainspirowała – opowiada o obrazie, który zaczął tworzyć przed Wielkanocą.
Pomimo że dzieło wydaje się ukończone, pan Jerzy nie jest zadowolony ze swej pracy i planuje, że będzie miał co poprawiać przez następne 10 lat. Jednocześnie już rozgląda się za czymś nowym. – Gdy widzę przy ośrodku puste zaniedbane postumenty, kusi mnie, by stworzyć coś trwałego. Pewnie będę musiał załatwić jakieś pręty zbrojeniowe, pracowałem przecież jako zbrojarz – snuje swe rzeźbiarskie plany.
Żartuje też, że na zakup artykułów plastycznych wydaje więcej niż powinien. Bardzo pomaga mi wychowawca, dzięki jego staraniom dostałem pieniążki z zarządu na zakup materiałów – podkreśla Jerzy Andrzejewski i dodaje, że ma 60 lat i jeszcze dużo do zrobienia.
Ewa Osiecka