Kapłan z ludu wzięty - część II
„Dlaczego ksiądz jest księdzem?” – tym pytaniem zaskoczyłem niejednego kapłana, gdy chciałem rozpocząć dyskusję o powołaniu. „Hmm... muszę się zastanowić”. Po chwili następowały wspomnienia o zmaganiach wewnętrznych, o zdziwieniu i niezrozumieniu części otoczenia tą decyzją, ale także o radości tych, którzy w niego wierzyli. W trudnych latach powojennych doszły jeszcze przeszkody z strony władzy ludowej, która na gwałt chciała zahamować odpływ młodzieńców, często tych najzdolniejszych, do seminariów duchownych.
W ubiegłym tygodniu opisałem losy sędziwego dziś kapłana ks. Radcy Franciszka Czernika, bliskiego mi jako duszpasterza niesłyszących, jubilata diamentowego. Kręta była jego droga do kapłaństwa. Dzieciństwo i młodość przypadały na lata przedwojenne i wojenne. Gdy był w szkole średniej, naukę przerwała mu wojna. Choć zawsze czuł się Polakiem, został wcielony do niemieckiego Arbeitsamtu i do Wehrmachtu i tułał się po całej Europie. W końcu znalazł się w niewoli brytyjskiej. Do domu wrócił dopiero wiosną 1946 r. Choć był wielokroć na krawędzi śmierci – przeżył. Wspomina też z pewną satysfakcją: „w czasie konfliktów wojennych do nikogo nie strzelałem”. Rzadko ktoś wrócił z wojny z czystymi rękami.
Nowa Polska, do której wrócił, nie była jednak kontynuacją tej międzywojennej. Wraz z armią wyzwolenia przyszło zniewolenie komunizmem i narzucono nam ideologię ateizmu. Nastał silny antykościelny trend, a ksiądz to persona non grata. Kościół był jednak podobny do krzaka, który przycinany tym bujniej się rozrastał. Nigdy przedtem ani potem ludzie nie garnęli się tak masowo do Kościoła, młodzieńcy do seminariów duchownych, a dziewczyny do klasztorów.
Franciszek Czernik w 1946 r. zaczął się rozglądać za pracą. Miał 21 lat. We wrześniu został przyjęty do Liceum Pedagogicznego w Pszczynie. Liceum miało internat, nie musiał więc dojeżdżać z rodzinnej Miedźnej, było mu łatwiej. Maturę zdał z wyróżnieniem w 1948 r.
Inspektorat skierował go natychmiast do pracy w szkole w Studzionce. Znalazł mieszkanie u życzliwego proboszcza na plebanii. Często organizował wycieczki szkolne; wędrowanie i zwiedzanie miał we krwi.
Pisze: „Nadszedł dla mnie czas podjęcia ostatecznej decyzji dotyczącej drogi mojego życia. Powiem, że podświadomie miałem ją od dzieciństwa przed oczyma. W domu wisiały cztery pocztówki – fotografie proboszczów w Miedźnej... Wpatrzony w te fotografie proboszczów czułem już wtedy powołanie do kapłaństwa. Moja mama ani razu nie powiedziała mi, abym został kapłanem. Po latach wyznała, że jeszcze przed urodzeniem ofiarowała mnie na służbę Bogu. Jej modlitwy przez całe życie mi towarzyszyły i sprawiły, że mogłem pokonać wiele trudów związanych z kapłaństwem”. Obowiązywał go jednak trzyletni staż pracy w szkole, miał odpracować stypendium, które otrzymał w liceum pedagogicznym. Tłumaczył władzom, że będzie pracował w szkole, gdy zdobędzie wyższe wykształcenie. (Dotrzymał słowo, bo przez trzy lata uczył potem religii w szkole głuchych w Raciborzu). Za wstawiennictwem ks. Hajdego, który z kolei znał ks. Bolesława Kominka, nowego administratora opolskiego terytorium kościelnego, został przyjęty do nowo utworzonego Wyższego Seminarium Duchownego w Opolu, mimo że władze oświatowe nie wydały mu świadectwa maturalnego.
W trakcie studiów ciężko zachorował na płuca. Założono mu ryzykowną odmę płucną. Wielcy mu przychylny rektor seminarium Jan Tomaszewski odnalazł mu miejsce w sanatorium w Zakopanem. Wyzdrowiał, choć leczył się jeszcze na płuca, gdy był już kapłanem Po powrocie z sanatorium zdał wszystkie egzaminy; nie stracił żadnego semestru.
Wreszcie doszedł do upragnionego celu: 20 czerwca 1954 r. otrzymał święcenia kapłańskie z rąk bpa częstochowskiego Zdzisława Golińskiego. Inni biskupi, z ks. Prymasem Wyszyńskim, byli wtedy internowani lub na wygnaniu. Miał już 29 lat, ale miał dożyć diamentowego jubileuszu kapłaństwa.
„Parafia w Miedźnej urządziła mi wspaniałą uroczystość prymicyjną. Były to pierwsze prymicje w parafii od roku 1938. (...) Brak mi słów, aby opisać wielkie zaangażowanie Matki i rodzeństwa, całego pokrewieństwa, wielu dobrodziejów i parafian w przygotowanie tej uroczystości… potem pojechałem do Raciborza, do najlepszego mojego opiekuna ks. proboszcza Jana Hajdego, u którego często przebywałem podczas wakacji. W miarę możliwości pomagałem w odbudowie zniszczonego w czasie wojny kościoła parafialnego... Ks. J. Hajda urządził mi w Raciborzu drugą uroczystość prymicyjną”. Tu w Raciborzu miał pozostać na początku swego kapłaństwa w latach 1954 – 1960.
Jeszcze jako kleryk przeszedł szkolenie na duszpasterza niesłyszących. W Raciborzu taki kapłan był bardzo potrzebny. „Sprawowałem liturgię w dwóch kościołach: parafialnym i św. Jakuba, ponadto pełniłem posługę w dużym szpitalu Domu Opieki prowadzonym przez Siostry Marianki. Kiedy nastąpiła odwilż polityczna, w październiku 1956 r., otrzymałem etat nauczyciela w Zakładzie dla Głuchoniemych… Zastałem tam dzieci w wieku 6 – 19 lat, zupełnie bez prawd religijnych. Jednakże po roku pracy mogłem pierwszą przygotowaną grupę prowadzić do Pierwszej Komunii Św.... Otrzymałem do dyspozycji jedną salkę, gdzie postawiłem ołtarz i tam mogłem katechizować. Jako nauczyciel głuchoniemych pracowałem 32 godziny w tygodniu… Równocześnie rozpocząłem duszpasterstwo głuchoniemych dorosłych”. Stan pewnej swobody religijnej w Polsce nie trwał jednak długo, już w 1960 r. religia znów zniknęła ze szkół, także z Zakładu Głuchych.
Ks. Franciszek Czernik został w 1960 r. proboszczem przy kościele św. Antoniego w Zabrzu. Na 32 lata. Była to typowa górnicza parafia: familioki z czerwonej cegły, koło nich małe ogródki i chlewiki, na króliki. Ludzie prości ale serdeczni. Kościół św. Antoniego był kiedyś salą na zabawy, wciśnięty w wąski plac między budynkami. W jednym z nich mieściła się plebania. W tym samym roku zostałem młodym wikarym w sąsiedniej parafii św. Anny i uczyłem dzieci częściowo z jego parafii. Typowe dzieci hałd: koniec lekcji i hurra na górki wyrobisk kopalnianych.
Pasją ks. Czernika były podróże, ciekawość świata i ludzi. Gdzie on nie był! Chyba tylko na Antarktydzie. Gdziekolwiek się znajdował zawsze był kapłanem i misjonarzem. Mówił mi, że nie było dnia bez mszy św. Płynąc z nim promem do Finlandii, zaskoczony usłyszałem przez megafony ogłoszenie, że w sali kinowej odbędzie się msza św. Stał za tym oczywiście ks. Czernik. Zebrała się nawet spora grupa ludzi.
Podczas swych wojaży nieodłączna była pękata teczka pełna religijnej treści: obrazów trójwymiarowych, na których Pan Jezus mrugał oczami, albo Matka Boża płakała, przezroczy, filmów i podskakujących zabawek. Wieczorami urządzał seanse pełne humoru i śmiechu, dzielił się z tym co widział i przeżył. To była jego zapłata za przenocowanie. Nic dziwnego, że potrafił z 5 dolarami w kieszeni zwiedzić pół Europy albo Amerykę.
Dziś ma 88 lat, lecz ani nie spoważniał, ani nie usiedzi na miejscu. Może to optymizm i humor dają mu zdrowie ducha i ciała? Niech dalej żyje i obdziela nas swą radością życia.