Raciborzanie z wizytą w Teheranie
O turystach z patriotycznym zacięciem. Raciborzanie – studenci Michał Woś i Krzysztof Krzemiński – pojechali autostopem w podróż do Teheranu.
Noc na środku pustyni z hodowcami wielbłądów, skorpion pod plecakiem, malownicze perskie miasta jak z „Księgi tysiąca i jednej nocy” Szeherezady, udział w słynnej gruzińskiej suprze, a do tego mnóstwo zapierających dech w piersiach widoków, niecodziennych smaków i dziwnych dla Europejczyka dźwięków – tak właśnie bym powiedział, gdyby ktoś kazał mi opisać tegoroczną wakacyjną wyprawę do Iranu i na Kaukaz, której głównym celem było odwiedzenie pozostałego po II Wojnie Światowej Polskiego Cmentarza w Teheranie. I to wyprawę autostopową…
Przy tego typu podróżach najważniejszy jest pomysł i pierwsza decyzja. Później sprawy toczą się już tak szybko, że właściwie nie sposób się z wyjazdu wycofać. Gdy rok temu spotkałem Krzyśka Krzemińskiego, mojego serdecznego kolegę jeszcze ze szkoły i zapalonego autostopowicza, dopiero co wrócił z wyprawy do Serbii. Opowiedział mi swoje przygody z tego wyjazdu, a że ma talent do opowiadania, tak rozbudził moją wyobraźnię, że na stanowczo rzucone „w przyszłym roku jedziemy razem na Kaukaz” właściwie nie miałem innej możliwości, niż się zgodzić. Przy tej okazji postanowiliśmy zrobić również coś pożytecznego. W tym czasie głośna była wizyta ministra Sikorskiego na Polskim Cmentarzu w Teheranie, a że z Kaukazu do Iranu to właściwie tylko rzut beretem, dokonaliśmy wyboru głównego celu naszej wyprawy – nawet pomimo tego, że rodzina i znajomi, na wieść o tym, że chcemy jechać autostopem do Iranu, pukali się w głowę
Herbata z Turkami
Po podstawowych przygotowaniach – mały zapas jedzenia, mapy, markery i zdjęcia do wizy – wyjechaliśmy z Raciborza 4 sierpnia. Właściwie ten dzień był dla nas najmniej owocnym pod względem złapanych stopów – ledwo co udało nam się dojechać do Rzeszowa, gdzie po kilkugodzinnej próbie „złapania” kolejnego kierowcy zatrzymaliśmy sie na noc w przyjaznej okolicy rzeszowskich akademików. Następne dni były za to bardzo udane, dzięki czemu dojechaliśmy (także jako zmiennicy rosyjskiego kierowcy – Igora z Kurska) do Stambułu w 3 dni, wliczając w to odpoczynek na bułgarskich Złotych Piaskach nad Morzem Czarnym, potańcówkę w tradycyjnym bułgarskim stylu, problemy naszego kierowcy – Greka z pieczątkami na tureckiej granicy, czy częste przerwy na herbatę z Turkami.
Stambuł, dawny Konstantynopol, robi duże wrażenie jako niezwykle żywa metropolia. Na każdym wolnym rogu kwitnie gospodarcze życie przedsiębiorczych mieszkańców miasta – pewnie zostało im coś we krwi po swoich kupieckich przodkach. Łapiąc stopa, także na środku autostrady, wyjechaliśmy ze Stambułu w stronę Trabzonu – jednego z największych miast w północno–wschodniej Turcji, gdzie znajduje się irański konsulat okryty sławą na wszystkich dostępnych w internecie portalach podróżniczych – podczas gdy w ambasadzie Iranu w Warszawie, na irańską wizę trzeba czekać prawie dwa miesiące, przedkładając przy tym liczne zaświadczenia, pozwolenia, ksera ubezpieczeń, adresy irańskich znajomych i inne „cuda na kiju”, w trabzońskim konsulacie dokumenty wjazdowe wyrobią się– po uiszczeniu odpowiednie opłaty – w jeden dzień.
Po najbardziej owocnym – pod względem złapanych autostopów i poznanych kierowców dniu – w jeden dzień przejechaliśmy prawie 700 km, m.in. z kurdyjskimi studentami, kierowcą tira z Azerbejdżanu, Litwinami zmierzającymi do Kirgistanu, czy tureckim dziennikarzem radiowym – przekroczyliśmy granicę z Iranem.
Teheran był za głośny
Pierwszymi napotkanymi osobami była rodzina, która w środku nocy (było już po północy) urządziła sobie, na skrawku zieleni rozdzielającej dwie dwupasmowe jezdnie, kolację, na którą i my zostaliśmy zaproszeni. Jak się później okaże, z tak przyjaznym i otwartym nastawieniem ludzi będziemy mieli do czynienia właściwie na każdym kroku (nie licząc kierowców taksówek, których unikaliśmy jak ognia).
W całym Iranie bardzo często byliśmy zapraszani na posiłki, także do domów, dostawaliśmy chleb i owoce, a każdy kto znał chociaż parę słów w jeżyku innym niż ojczysty farsi, od razu nas podejmował z nami rozmowę. W ten sposób, w każdym odwiedzonym przez nas mieście, znajdowali nas najlepsi – bo lokalni i bez opłat – przewodnicy, znający najciekawsze zakamarki miasta, w tym najbardziej ukryte lokalne restauracyjki, do których z wycieczką z biura podróży z pewnością się nie trafi. Tak zwiedziliśmy handlowy, bo z największym bazarem, Tabriz, stołeczny Teheran – zdecydowanie za głośny i (o dziwo!) nowoczesny, jednak dla nas – ze względu na wojenny Polski Cmentarz, najważniejszy punkt wyprawy. Groby tak daleko położone od Ojczyzny, w tak obcej ziemi, robią niesamowite wrażenie, a przechadzając się pośród ponad 500 nagrobków można czytać polskie nazwiska. Na cmentarzu złożyliśmy kwiaty i wpisaliśmy się do pamiątkowej książeczki.
Mleko z wielbłąda
Razem z 6 osobami poznanymi w mieście Yazd, pojechaliśmy w głąb pustyni, gdzie szczęśliwym trafem spotkaliśmy wspomnianych hodowców wielbłądów, dzięki czemu mieliśmy okazję skosztować świeżo wydojonego wielbłądziego mleka (paskudne!). Z Iranu pojechaliśmy przez wysokie kaukaskie przełęcze do Armenii, a stamtąd do Gruzji. Z Kaukazu bezpiecznie, tanim lotem, wróciliśmy po miesięcznej wyprawie do Polski.
Wbrew pozorom taki sposób podróżowania jest bardzo łatwy – i co najciekawsze – niesamowicie zaraźliwy. My złapaliśmy bakcyla i już planujemy kolejna wyprawę w jeszcze bardziej odlegle miejsca, gdzie też można niejeden polski akcent znaleźć.
Michał Woś