Na Gwadelupie odnalazł drugi dom
W CZTERY OCZY – O Polaku, który okazał się być Afrykańczykiem, ukraińskiej karetce pogotowania, gwadelupskim luzie, locie wojskowym samolotem i o kratach w oknach z raciborskim kolarzem Adamem Pierzgą rozmawiał Wojciech Kowalczyk.
To była inspirująca rozmowa, momentami zabawna, sprawiająca, że na twarzy pojawiał się uśmiech, czasem nieco poważniejsza, ale tylko wtedy, gdy schodziła na tematy bardzo przyziemne, gdy mówiliśmy o życiowych wyborach, Polsce i Polakach. Uświadamiająca, że można się zbuntować i wyrwać z wszelkich schematów, które nas ograniczają, zacząć żyć tak, jak się chce i tam, gdzie czuje się najbardziej spełnionym, choćby na końcu świata. Adam Pierzga jakiś czas temu poszedł własną drogą i nie zbłądził. Trafił w miejsce, o którym nigdy nawet nie śnił, bo na Gwadelupę, którą dziś nazywa – w dużym cudzysłowie – swoją Ziemią Obiecaną.
– Mentalnie jesteś jeszcze Polakiem czy już Gwadelupczykiem?
– Pół na pół. Polakiem będę zawsze, jednak nie da się ukryć, że przez sześć lat pobytu na Gwadelupie znacząco przesiąkłem tamtejszym sposobem podchodzenia do życia. Najbardziej dostrzegają to znajomi, którzy oceniają, że jestem teraz o wiele spokojniejszy, opanowany, mniej nerwowy, że już nie biegam za wszystkim tak jak dawniej. Wyhamowałem. Wyzbyłem się oznak typowego polskiego charakteru. Wiesz, człowiek żyjąc w swoim kraju, wśród rodaków, nie jest w stanie obiektywnie ocenić swojego zachowania. Po tylu latach spędzonych na Gwadelupie dostrzegam o wiele więcej rzeczy niż dawniej.
– Podasz przykład?
– Jako Polacy jesteśmy strasznymi malkontentami, ciągle coś nam nie pasuje. A to rząd zły, a to sąsiad zalazł nam za skórę. Dawniej na przykład mieliśmy wiele zastrzeżeń do stanu polskich dróg. Gdy ktoś na nie narzekał, przed oczami pojawiało mi się wspomnienie z mojego pierwszego zagranicznego startu na Ukrainie. Drogi wyglądały tam tak, jakby ktoś rozsypał kamienie i zalał je asfaltem. Z Ukrainą wiąże się jeszcze jedna śmieszna historia. Na trasie miałem poważną kraksę. Wezwano karetkę pogotowania, ale gdy ją zobaczyłem, byłem pewny, że nie ma szans, aby dojechała do szpitala nie tracąc po drodze zderzaka czy innych części. (śmiech)
Z przejawami polskiej mentalności zetknąłem się też przed Świętami Bożego Narodzenia – ludzie tłumami lgną do sklepów, na drogach ciągłe korki a wraz z nimi chamstwo, jeden na drugiego krzyczy czy trąbi. Z kolei Gwadelupczyk potrafi na przykład na pół godziny zatrzymać samochód na głównej drodze, ponieważ zauważył znajomego idącego chodnikiem i chciał wymienić z nim kilka zdań. Zdziwiło mnie, że za tym autem robi się gigantyczny korek, ale klaksony milczą. Mieszkańcy wyspy nigdy się nie śpieszą, żyją tak dziwnym rytmem, że mimo iż nie liczą upływających minut, ba, nie mają nawet zegarków, znajdują czas na wszystko.
– Być może stosują się do zasady, że „szczęśliwi czasu nie liczą”…
– To prawda. Zadowolenie z komfortu życia na Gwadelupie jest bardzo wysokie. Czasem mam wrażenie, że oni z tego – jak ja to nazywam – gwadelupskiego luzu uczynili nawet sposób na to życie. (śmiech)
Gdy w 2008 roku po raz pierwszy wyjechałem się tam ścigać, prezes klubu, który miałem reprezentować, zapewniał mnie, że na lotnisku będzie czekać mój przewodnik. Nikt mnie jednak stamtąd nie odebrał. Bezskutecznie dzwoniłem, wysyłałem wiadomości. Dopiero po czterech godzinach ktoś się pojawił i na moje pytanie o powód spóźnienia odpowiedział ze szczerym uśmiechem: niech się pan cieszy, że nie spędził tutaj całego dnia.
Innym razem, to było dzień przed jednym z wyścigów, wybrałem się na zaplanowaną wcześniej odprawę. Przybyłem na miejsce i… pocałowałem klamkę. Zadzwoniłem do kolegi, aby się upewnić, czy nie pomyliłem terminu. Wyjaśnił, że zawodnicy się trochę spóźnią. Jakieś dwie, może trzy godziny. (śmiech)
– Jak trafiłeś na Gwadelupę?
– Moja droga na wyspę była bardzo długa i – można chyba tak powiedzieć – wiodła przez wiele państw. W 2005 roku wyjechałem do Paryża. Z perspektywy czasu widzę, że podpisanie kontraktu z zagranicznym zespołem, oceniając to w skali kraju, nie było wielkim wyczynem, bowiem we Francji już wtedy ścigało się kilkudziesięciu Polaków. Ale dla mnie to była szansa, wiedziałem, że otworzyły się przede mną drzwi do światowej kariery, o której zawsze śniłem. We Francji nie odniosłem jakichś wielkich sukcesów, ale to był okres, który niejako mnie ukształtował. Zobaczyłem na czym polega reprezentowanie dobrego klubu, nauczyłem się także języka, który przydał mi się później wielokrotnie. Paryski etap mojego życia skończył się w 2007, gdy przyjąłem propozycję występowania w barwach polskiego klubu we Włoszech. Na Półwyspie Apenińskim wielokrotnie udowodniłem świetną dyspozycję, zajmowałem miejsce w pierwszej dziesiątce najlepszych zawodników, aż pojawiła się szansa powrotu do Francji, a także możliwość wylotu na nieznaną mi wówczas wyspę Gwadelupę
– W tym ostatnim przypadku ktoś cię rekomendował?
– Raczej nie. Tak naprawdę do dziś nie wiem, jak mnie wypatrzyli. Środowisko kolarskie na Gwadelupie jest co prawda ogromne, ale bardzo hermetyczne. Oczywiście znają tam światowych kolarzy, ale dla nich gwiazdami tej dyscypliny są lokalni cykliści. W ich mniemaniu najlepszym zawodnikiem świata jest ten kto wygrywa na Gwadelupie. Pamiętam jak w jednym z wyścigów wystartował czołowy kolarz Tour de France. Nie zrobiło to na nich wrażenia, ale pytali się go na przykład, czy zna Borisa Carena – mistrza Gwadelupy. (śmiech)
– Ten, kto postanowił sprowadzić cię na wyspę, wykazał się dobrą intuicją, bowiem nie każdy jest w stanie rywalizować w tak trudnych warunkach atmosferycznych: wysoka temperatura, niewyobrażalna wilgotność, człowiek podobno czuje się jak w saunie, a jeszcze musi pedałować. Z tego co mi kiedyś opowiadałeś, wielu Europejczyków już po kilku tygodniach pakuje walizki i opuszcza to miejsce.
– Coś w tym jest. Zdarzało się, że najlepsi zawodnicy świata, kolarze z podium Tour de France, po dojechaniu do mety byli wyczerpani jak chyba nigdy wcześniej. Na szczęście mój organizm szybko się zaaklimatyzował, a nawet polubił te ekstremalne warunki. Niektórzy miejscowi łapali się za głowy, gdy trenowałem w południe, w największym upale. Krzyczeli, że jestem nienormalny! (śmiech)
– Mam wrażenie, że oni traktują cię powoli jak „swojego”.
– Udała mi się zdobyć ich zaufanie. Ciągle powtarzają: jaki z ciebie Polak, ty to nasz jesteś.
– Patrząc na Twoją karierę dochodzę do wniosku, że jesteś – oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu – szalony. Miałeś możliwość ścigać się w profesjonalnych europejskich drużynach i zarobienia trochę grosza. Ty jednak odwróciłeś swoje życie do góry nogami, wybrałeś w ciemno wyjazd na nieznaną sobie wyspę, aby startować w amatorskiej drużynie.
– Człowiek był wtedy młody i głupi. (śmiech) A tak na poważnie, nigdy nie myślałem o kolarstwie w kategorii zarobków. Wielu osobom wydaje się, że jeździmy na rowerze dla kasy, ale tak nie jest. Prawdziwych pasjonatów cechuje właśnie ten brak przywiązania do pieniędzy. Dzisiaj nie mam wielkiego majątku, ale jestem szczęśliwy, ponieważ założyłem rodzinę, kocham to, co robię i cieszę się, że nie straciłem zapału do jazdy na rowerze. Poza tym czasem trzeba mieć odwagę przeciwstawić się stereotypom i schematom, które nas ograniczą. Myślę, że warto zaryzykować i pójść swoją drogą. Postawić wszystko na jedną kartę.
– Podjąłeś ryzyko już jako nastolatek, bo kolarstwo nie było raczej dziedziną zapewniającą godziwą przyszłość. W Raciborzu, a dokładniej w Cyklo Klubie „Ziemia Raciborska”, w którym trenowałeś, chłopaków z talentem i głową pełną marzeń przecież nie brakowało.
– Ostatnio spotkałem kolegę z tamtych lat. Wspominaliśmy wysoką frekwencję w klubie oraz to, że zjawialiśmy się w dwadzieścia osób nawet godzinę przed treningiem, aby pobyć ze sobą dłużej. To była wtedy prawdziwa kolarska rodzina, tej atmosfery w drużynie nie da się z niczym porównać. Samo to, że po kilkugodzinnej jeździe wynajmowaliśmy halę sportową, aby do późnego wieczora pograć w piłkę, świadczy o tym, że nadawaliśmy na tych samych falach.
– Gdy rozmawiam z osobami związanymi z dawnym Cyklo Klubem, opowiadają mi o sukcesach raciborskich młodzików: między innymi mistrzostwie Polski oraz legendarnym trenerze – śp. Janie Filipie.
– Nieżyjący już niestety Jan Filip zdecydowanie był naszym mistrzem, ale jednocześnie dobrych pedagogiem i kolegą. Bez reszty poświęcał się swojej pracy. Tak naprawdę to dzięki niemu nie zrezygnowałem z kolarstwa. Do klubu przyszedłem mając 12 lat, jednak po trzech latach poczułem, że to nie jest to, co chciałbym robić. Odszedłem z drużyny, ale trener Filip ponownie zaszczepił we mnie bakcyla. Czasem myślę, że nie tyle chciał nas wyszkolić na sportowców, ile wychować na porządnych ludzi.
– Mówimy cały czas o zagranicznych klubach, ale ty w 2013 roku po raz kolejny zdecydowałeś się coś w swoim życiu zmienić – i nie chodzi mi tylko o ślub. Po pięciu sezonach na wyspie, postanowiłeś bowiem znów ścigać się w Polsce. Zapytam krótko: po co?
– Z ciekowości. Oczekiwania były wielkie – liczyłem, że uda mi się wygrać kilka wyścigów, być jednym z czołowych zawodników, co byłoby przepustką do startu w Tour de Pologne. Organizm jednak zastrajkował, bardzo długo nie potrafiłem się zaaklimatyzować, a gdy już mi się to udało, skończył się sezon i polska ekipa BDC Markpol nie przedłużyła ze mną kontraktu…
Los rzucił mnie więc znów na Gwadelupę i muszę przyznać, że dobrze się stało, bo 2014 rok pod kątem sportowym był najlepszym z mojej karierze: wygrałem 14 na 65 wyścigów, a co najważniejsze, triumfowałem w świetnym stylu.
– Twoją dobrą dyspozycję zauważyły także gwadelupskie media.
– Dokładnie, miałem okazję wystąpić w popularnym magazynie sportowym transmitowanym na żywo w największej krajowej stacji. To taki odpowiednik Telewizji Polskiej. Formuła programu wygląda tak, że zapraszanych jest dwóch ekspertów i sportowiec. Musiałem mówić po francusku, ale na szczęście nie popełniłem żadnej katastrofalnej gafy. Jak choćby podobnej do tej sprzed kilku lat, gdy reporter francuski zapytał mnie z dziwnym kreolskim akcentem, czy jestem Afrykańczykiem. Do końca go nie zrozumiałem, więc oznajmiłem że jak najbardziej. (śmiech)
– Nie mogę nie zapytać o twoje najbliższe plany.
– Pod koniec stycznia rozpoczynam sezon na Gwadelupie. W czerwcu wracam na sześć tygodni do Polski. Z pewnością wystartuję wtedy w mistrzostwach kraju, które w tym roku będą mieć dla kolarzy szczególną wartość, ponieważ weźmie w nich udział mistrz świata – Michał Kwiatkowski. O ile zdrowie i czas pozwoli, chciałbym spróbować sił w kolarstwie górskim, czyli MTB. To zupełnie inny sport niż kolarstwo szosowe. Tutaj jesteś samotnym wilkiem, możesz liczyć tylko na siebie i jeśli nie wydarzy się nic niespodziewanego, jesteś w stanie w pojedynkę wygrać wyścig. W kolarstwie szosowym na sukces pracuje cała drużyna. Będę szczęśliwy jeśli uda mi się połączyć starty w tych dwóch dyscyplinach.
– Dwa lata temu powiedziałeś mi, że kolarstwo dało ci możliwość poznawania świata. Coś cię na świecie zaskoczyło? Któraś podróż szczególnie utkwiła w pamięci?
– Z ostatnich to na pewno starty w Maroko, w cyklu Africa Tour. Blisko 40 stopni ciepła, 120 kilometrów trasy wiodącej przez pustynię, wokół zero żywej duszy, nie licząc biegających wielbłądów. Świetna przygoda, ale jeszcze większym przeżyciem był trzygodzinny lot wojskowym śmigłowcem z zachodniej Sahary do Casablanki. To była jedyna możliwość pokonania tej trasy.
Najbardziej urzekła mnie Korsyka, na którą uciekłem wspólnie z małżonką przed zbliżającą się do Polski zimą. Chciałem w dobrych warunkach klimatycznych przygotować się do sezonu.
Nigdy nie zapomnę pobytu w Brazylii. Wcześniej co prawda znałem ten kraj z opowiadań, ale do końca nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństw jakie czyhają w każdym zakamarku. Pamiętam, że gdy chciałem wyjść wieczorem do sklepu, moi współtowarzysze myśleli, że mi odbiło. Nigdzie indziej nie widziałem tak wielkiego strachu, tylu okien zasłoniętych kratami.
Na Węgrzech z kolei na własnej skórze przekonałem się, że podróże kształcą. W jednym z rajdów wygrałem 7000 forintów węgierskich. Pomyślałem, że to gigantyczna kwota, więc nie kalkulując za wiele, poszliśmy z kolegą do pobliskiego sklepu, aby kupić najlepsze wino jakie mają. Na butelkę tego trunku wydaliśmy całą nagrodę. Chociaż zamiast „trunku” należałoby powiedzieć trucizny (!), bo winem tego nie można było nazwać. Okazało się, że nie przeliczyliśmy waluty. 7000 forintów na tamte czasy było warte 2 złote. Tak więc ucztę mieliśmy nieziemską. (śmiech)