Fryzjerki u Ludwika tną włosy razem z problemami
Najpierw przychodziły tu pokolenia tych, co się strzygli na Gierka i narzekali na kryzys. Potem ci niepokorni, którzy wybierali fryzury na poppersa, albo punka, a dziś fani seriali, którzy chcą wyglądać jak ich bohaterowie ze szklanych ekranów. Ale od lat wszyscy wiedzą, że do Ludwika chodzi się nie tylko dlatego by zmienić fryzurę, lecz i po to by spotkać znajomych, porozmawiać, wyżalić się, poszukać rady. I tak jest do dziś.
Panowie na prawo...
Nikt tak dobrze jak mistrz nie strzygł męskich głów i nikt tak jak on nie znał się na sporcie. Nic więc dziwnego, że panowie oddawali się w jego ręce chętnie, wiedząc, że łączą przyjemne, czyli rozmowy o piłce nożnej, z pożytecznym, czyli wizytą u fryzjera. Jeśli chodzi o futbol to Ludwik Fichna, jako wieloletni prezes LZS, a następnie LKS Bolesław, miał ogromną wiedzę na temat wszystkich klas rozgrywkowych raciborskiego podokręgu. Jego działalność społeczna nie kończyła się jednak na boisku. – Od 2002 roku przez sześć lat pełnił funkcję radnego gminy Krzyżanowice. W Bolesławiu każdy znał braci Fichnów. Herman był wieloletnim sołtysem wsi, Gotfryd działał w radzie parafialnej i zakładał klub sportowy a najmłodszy Ludwik był jego prezesem. W wiosce mówiło się o nim „Burmistrz”, bo był zawsze nienagannie uczesany i ubrany. Nawet na boisko przychodził w białej koszuli i pod krawatem – mówi dziennikarz sportowy i były radny Artur Krzykała.
W Raciborzu pan Fichna kojarzył się jednak przede wszystkim z fryzjerstwem. Doświadczenie w zawodzie zdobywał ucząc się w tutejszej szkole i praktykując u mistrza Bronisława Celniaka, który prowadził zakład przy ul. Browarnej. Pan Ludwik od samego początku specjalizował się we fryzjerstwie męskim i swemu wyborowi pozostał wierny do końca życia. Pierwszą pracę rozpoczął u Ireny Gajewskiej w zakładzie przy ulicy Długiej, gdzie poznał swoją przyszłą żonę Danutę, która jako uczennica odbywała tam praktykę. W 1970 roku Fichnowie wzięli ślub i zamieszkali w Bolesławiu. Dziesięć lat później planowali już otwarcie własnego salonu fryzjerskiego. – Pracę na swoim zaczęliśmy w 1981 roku. Na początku zajmowaliśmy tylko pierwszą część, tę od ulicy Opawskiej, bo zaplecze przeznaczone było na magazyny. Niewielkie pomieszczenie podzieliliśmy na dwie części. Po prawej od wejścia znajdował się zakład męski a po lewej damski – wspomina Danuta Fichna, która odpowiadała za żeńską część salonu.
Klienci pana Ludwika przychodzili nie tylko do strzyżenia, ale i golenia. – Jak ktoś wyjeżdżał na delegację to zawsze golił się u fryzjera, bo w tamtych czasach nie było warunków, by to robić podczas wyjazdu – mówi pani Danusia, a jej córka Beata, która prowadzi dziś zakład, pokazuje nam jak się ostrzy brzytwę na pasku. Wykonując zgrabne ósemki opowiada, jak to klienta trzeba było chwycić za nos, a potem pewnymi ruchami golić pod włos. – Mój ojciec miał w tym niezłą wprawę – mówi ze śmiechem fryzjerka i żałuje, że dziś, ze względu na przepisy sanitarne, nie można tego praktykować. Oprócz brzytew, skórzanych pasków i kamieni do ich ostrzenia, w zakładzie możemy też zobaczyć inne stare narzędzia fryzjerskie, które Beata Modlich zbiera od lat. Oglądamy przedwojenną metalową suszarkę do włosów niemieckiej firmy Feon & Son, która waży kilka kilogramów i ma kabel jak ze starego żelazka. Jest ręczna maszynka do strzyżenia włosów i pierwsze żelazne lokówki, które się rozgrzewało w specjalnych szafach. Porcelanowa golarka ma pojemnik, w którym przygotowywano mydło i pędzel z naturalnego końskiego włosia. Nieodłącznym atrybutem tego zestawu jest też spryskiwacz z wodą kolońską stosowaną po goleniu. Trudno nie odnieść wrażenia, że z każdą katastrofę energetyczną ten zakład dałby sobie bez problemu radę.
Panie na lewo...
Pani Danusia jest drugim pokoleniem fryzjerów w rodzinie, bo wcześniej wykonywała ten zawód ciocia wraz z mężem. Właściwie wszystko, czego nauczyła się o fryzjerstwie zawdzięcza Irenie Gajewskiej, terminując najpierw w jej domu przy ul. Opawskiej, a potem w zakładzie przy ul. Długiej. – Pamiętam, że to były czasy, kiedy grzebienie kupowało się w sklepie Sowy, niedaleko salonu, a szampony w drogeriach PSS Społem. Szefowa lubiła wiedzieć co potrafi konkurencja, więc kiedyś miałam za zadanie uczesać się w innym zakładzie. Kiedy zaczęłam pracować u siebie, najbardziej przydała mi się wiedza o farbach i płynach do trwałej ondulacji, które trzeba było ręcznie i z ogromnym wyczuciem mieszać – wspomina pani Fichna. Dziś, obserwując pracę w salonie córki, widzi, że doświadczeń fryzjerek sprzed kilkudziesięciu lat z niczym nie da się porównać. Nie ma już obawy, że klientka będzie niezadowolona z koloru, bo ktoś źle pomieszał farby, albo, że włosy odejdą razem z wałkami podczas trwałej ondulacji. A o nieszczęście, szczególnie w tym drugim przypadku, było bardzo łatwo – Pamiętam trwałe kompresowe z gorącymi wałkami, rozgrzewanymi w metalowych szafach i aparat do ondulacji parowej. Składał się z ogrzewanego zbiornika na wodę i przewodu, z którego przez rurki, wytworzona pod ciśnieniem para, doprowadzana była do nakręcanych na wałki włosów. Po przejściu przez wszystkie wałki, skroplona para spływała przewodem wylotowym. Trzeba było dobrze pozamykać gumowymi klapkami przewody, żeby para nie poparzyła klientki, albo fryzjerki – tłumaczy pani Danuta, która w tym zakresie zaliczyła kilka bolesnych wpadek, ale jak sama mówi, na trwałej ondulacji zęby zjadła.
Pamięta też pierwsze stojące suszarki do włosów, które były tak głośne, że klientki nie słyszały nawet własnych myśli. – W naszym zakładzie było zawsze wesoło, ale najwięcej śmiechu miałyśmy wtedy gdy panie trafiały pod suszarkę. Jedne dla zabicia czasu modliły się na głos, inne śpiewały, a my tego wszystkiego słuchałyśmy – mówi ze śmiechem pani Fichna, której dziś suszy głowę czwórka wnucząt. – Dwie starsze wnuczki są już prawie dorosłe i nie zamierzają wiązać przyszłości z fryzjerstwem, ale może młodsi chłopcy będą chcieli iść w ślady dziadków i mamy? – zastanawia się pani Danusia, a ja myślę, że wszystko w rękach babci.
Dwa w jednym czyli cięcie ze spowiedzią
– Chodziliśmy z bratem do trzynastki, więc po lekcjach od razu trafialiśmy do zakładu, gdzie mama z tatą spędzali cały dzień. Znaliśmy tu wszystko od podszewki, ale wtedy nie myślałam o tym, że kiedyś wrócę tu jako pracownica, a potem szefowa – mówi Beata Modlich, która w salonie rodziców zaczęła praktykę jeszcze w szkole zawodowej. – Łatwo nie było, bo ode mnie zawsze więcej wymagali niż od pozostałych dziewczyn. Szczególnie mama, bo byłam córeczką tatusia, więc na męskim krzywda mi się nigdy nie działa, ale na damskim nieraz dostałam po palcach grzebieniem, gdy coś źle poszło – tłumaczy ze śmiechem fryzjerka, ale przyznaje, że rygor w zawodzie się przydał. Z nostalgią wspomina lata gdy pracowała tu jako pracownik. Bycie szefem nie jest łatwe, bo na głowie pozostaje cały zakład i pracownice.
Pani Beata, tak jak wcześniej rodzice, zdała egzamin czeladniczy i mistrzowski, a dodatkowo zrobiła kurs pedagogiczny, dzięki któremu może przyjmować na praktyki zawodowe uczennice. Z salonu u Ludwika wyszło wiele fryzjerek, które później zaczęły zakładać swoje własne salony. – Nie traktuję ich jak konkurencji, ale raczej kibicuję i jestem dumna, że te dziewczyny czegoś się ode mnie nauczyły i wciąż pracują w tym zawodzie – mówi pani Modlich i daje przykład Beaty Trompety, która zaczynała w 1990 roku i pracuje u Ludwika do dziś oraz Marceliny Kopel, która prowadzi własny zakład fryzjerski.
Na wprawne ręce pani Beaty liczy cała rodzina i klienci, którzy chcą się obcinać tylko u szefowej. – Barier wiekowych nie ma. Nasza najstarsza klientka to 85-letnia raciborzanka, a przed świętami Bożego Narodzenia wnuk przywiózł do nas dziadka, który skończył 101 lat. Są też młodzi chłopcy, którzy chcą mieć fryzurę jak Justin Bieber, albo Ronaldo i dziewczyny, obcinające się na Kożuchowską. Na szczęście przynoszą zdjęcia z internetu, więc przynajmniej wiem jak mają wyglądać – tłumaczy pani Beata, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. W jej zakładzie nawet zwykły fotel staje się nieraz konfesjonałem, bo dla wielu klientów wizyta u fryzjera jest doskonałym pretekstem do rozmowy. – Szczególnie mężczyźni lubią być przez nas dopieszczani. Relaksują się przy zabiegach, ale przede wszystkim czują potrzebę wygadania się, a my umiemy słuchać – mówi z uśmiechem pani Beata. Miejsce i nazwa w wyborze zakładu pomagają, bo tak się już od lat utarło, że u Ludwika, którego zastępuje dziś Beata, nie tylko można sobie zafundować nową fryzurę, ale i spotkać znajomych, porozmawiać, odprężyć się i liczyć na to, że kolejny raz nasze włosy zostaną ścięte razem z problemami.
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski