Zmarł ks. Antoni Strzedulla – kapłan i poeta
ks. Jan Szywalski przedstawia
„Gdy me mieszkanie opuszczę,
jeśli Pan wezwie do siebie.
Przyjmę mieszkanie u Ciebie,
któreś zgotował mi w niebie”.
(„Mieszkanie” 2002)
Zmarł w wieku 81 lat, kapłan o wrażliwej duszy i szerokim sercu. Ciche było jego życie, ciche jego odejście.
Zetknąłem się z nim najpierw w seminarium. My młodzi alumni patrzyliśmy z szacunkiem na starszych kolegów; Antoni Strzedulla był o dwa lata do przodu. Byliśmy potem razem przez rok wikarymi w Zabrzu, w wielkiej parafii św. Anny. Nie dał tego odczuć, że jest starszy i bardziej doświadczony, ale chętnie służył radą. Był doskonałym katechetą, nie takim, co tuli dzieci do siebie, lecz jako metodyk. Dał mi pewne wskazówki, z których korzystałem przez cały czas nauczania religii i których darmo szukać w podręcznikach metodycznych.
Urodził się w Gamowie 26 sierpnia 1934 r. jako jeden z ośmiorga dzieci. Rodzice prowadzili małe gospodarstwo rolne.
– Zawsze chciałem być blisko ołtarza, dlatego od początku byłem ministrantem – mówił później. Niemiecką szkołę przerwał front wojenny. Dalszy ciąg szkoły odbywał się już po polsku. By uniknąć kłopotliwych dojazdów do Raciborza, doradził mu proboszcz, by wstąpił do Niższego Seminarium w Nysie posiadającego internat. Maturę zdał w Gliwicach. Kontynuując drogę do kapłaństwa wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego Diecezji Opolskiej znajdującego się wtedy w Nysie. Został wyświęcony na kapłana w Opolu 22 czerwca 1958 r. przez ks, bpa Franciszka Jopa. Prymicje jego w małym, ale pobożnym Gamowie, były wielkim świętem dla parafii. Mieszkańcy Gamowa byli z niego dumni, a on ich nigdy nie zawiódł.
Po święceniach krótko pomagał w Pilchowicach, potem był wikarym w Opolu, a od 1961 r w Zabrzu.
W 1967 r. posłano go jako pomocnika do starego proboszcza w Turzu, ks. Jana Plocha. Tu już miał pozostać do końca życia, blisko 50 lat! Po śmierci ks. Plocha w 1970 r. został proboszczem ze zwykłymi radościami i kłopotami tego urzędu. Turze leży nad Odrą i jest nisko położone, stąd częste powodzie. Zaś po nich trzeba mozolnie oczyszczać kościół z błota i osuszyć mury. Podobnie rzecz się ma z plebanią. Zdarzyło się kilka razy za jego bytnością, ale dawał sobie radę.
Zgodnie ze statutem Diecezji Gliwickiej przeszedł na emeryturę gdy osiągnął 70 rok życia w 2004 r. Pozostał w Turzu zamieszkując w domku tylko o kilka kroków oddalonym od kościoła. Był swój wśród swoich, wszak znał swych parafian od ich dzieciństwa. W 2008 r. obchodził złoty jubileusz kapłański. Żył w przyjaznych stosunkach ze swym następcą ks. Józefem Ledwigiem i – ironia losu – w grudniu ubiegłego roku był uczestnikiem jego pogrzebu.
Dobrze znał język niemiecki. Dwujęzyczność na Śląsku i w swym kościele uważał za oczywistość, a pielęgnowanie języka mniejszości za prawo i zadanie. Był wielkim wielbicielem poezji Eichendorffa.
Miał duszę wrażliwą na piękno: kochał poezję. Wydał kilka tomików własnych wierszy – przyznajmy – nie zawsze doskonałych warsztatowo, ale wtopionych w codzienność:
„Wolę wyrażać się prosto –
to, co myślę i czuję,
Co przeżywam, doświadczam.
Czy kogoś tym zbuduję?”
Odczuwał związek z otaczającą go przyrodą. Była dla niego żywym organizmem, z którym można prowadzić rozmowy.
„W spokojne popołudnie siedząc w ogrodzie przychodzi mi do głowy myśl: O czymże szepcze rzeka z deszczem, o czym szumi fala z falą?”.
Najczęściej jego twórczość to refleksje związane z życiem Kościoła, nad przeżywanym okresem liturgicznym. Niekiedy nie wiadomo, gdzie kończy się modlitwa, a zaczyna kontemplacja przyrody.
„Wydłuża się modlitwa brewiarza,
Gdy ją odmawiam
na wiosnę w sadzie,
Bo wielokrotnie mi to się zdarza,
Że wznoszę wzrok
z nad kartek brewiarza
I spoglądam na kwitnące drzewa.
Myśl o wspaniałości
dzieł stworzenia
Zlewa się ze słowem brewiarza
Stanowiąc wielki
hymn uwielbienia
Dla wszechmocnego,
dobrego Boga”.
Kiedy zaczął swe pisanie? We wstępie do pierwszego tomiku pt. „Każdego roku przeżywam...” mówi, że wiersze pisał raczej „do szuflady”, jednak udostępnił je młodzieży do wykorzystania przy wieczornicach adwentowych i innych świętach. Były dobrze przyjęte, tak, że zachęcano go, by je opublikował. Tak powstało kilka tomików jego twórczości.
Żył bardzo skromnie. Był jednym z nielicznych księży nie posiadających własnego samochodu; zawsze znalazł się ktoś, kto go podwiózł tam, gdzie na niego czekano. Opolski biskup Rudolf Pierskała, który jako młody diakon był u niego na praktyce – a było to w latach osiemdziesiątych – wspomina, że życie u niego było bardzo uporządkowane: wszystko miało swój ustalony czas i miejsce: modlitwa, nauka religii, posiłki... Porządek był na biurku, w kancelarii, w kościele... Sekundowała mu wierna pani gosposia.
Czuł się, mimo przekroczenia osiemdziesiątki dobrze i chętnie przychodził z pomocą. Ale nie łudził się.
Już kilka lat temu, z okazji swych urodzin, pisał:
„Choć bliższy już dzień
śmierci cień,
Dziękować Ci, Boże trzeba
Za dar – każdy kolejny dzień,
Za możność zdobycia nieba”.
Jego pogrzeb 14 maja był godnym uczczeniem zmarłego probszcza. Obecny był ks. bp ordynariusz Jan Kopiec i bp senior Jan Wieczorek, rówieśnik święceniami. Było kilkadziesiąt kapłanów i prawie cała parafia.