Dyziowcem się nie bywa, Dyziowcem się jest i to do końca życia
Kiedy piszę o Dyziowcach, trudno mi zachować potrzebny w dziennikarstwie dystans i obiektywizm. Jestem raczej jak matka, która wykorzysta każdą okazję, by się swoimi dziećmi pochwalić. A jest ich coraz więcej, bo z każdym rokiem gromadka się powiększa. Obawiam się, że przy kolejnych jubileuszach nawet okulary nie wystarczą, by ich wszystkich rozpoznać.
Wehikuł czasu
Jubileusz to znienawidzona przez dziennikarzy impreza, bo w środku części oficjalnej nie wypada wyjść, a przemówieniom i gratulacjom nie ma końca. Na dodatek wszystkie zdjęcia wyglądają tak samo i nawet gdy fotograf będzie się dwoił i troił, to w efekcie dostanie zbiór smutnych ludzi z dyplomami w dłoniach i piękne dziewczyny z mikrofonami przy twarzach. Gdy jednak organizacja takiej fety znajduje się w rękach naszych młodszych kolegów po fachu, to jest luz, śmiech i solidna dawka dobrej zabawy okraszona na koniec poczęstunkiem. Nie ma sensu urywać się wcześniej.
W wypełnionej po brzegi auli Gimnazjum nr 3 im. Augustyna Weltzla (tak się nim chwalą, to niech mają) witają nas okrzyki, niedźwiadki, żółwiki i przybijane piątki, czyli wszystkie formy powitania, co oznacza, że niektórzy się jednak rozpoznali. Kiedy na ekranie pojawiają się zdjęcia sprzed lat, wzruszeniom nie ma końca. Panowie z łezką w oku patrzą na swoje bujne czupryny, panie z nostalgią wspominają gdy były kilka kilogramów młodsze, a reszta z niedowierzaniem przygląda się modzie. Bluzy jak po starszym bracie, spodnie z krokiem w kolanach i nieodłączne adidasy, czyli nie tylko modnie, ale i wygodnie. A potem mundurki, mocno krytykowane przez dziennikarzy „Dyzia”, ale przynajmniej przykrywające to, czym nikt za kilka lat nie będzie chciał się chwalić. Tacy byliśmy – bez dwóch zdań, choć trudno w to uwierzyć.
Dwa rzędy za mną siedzi ks. Łukasz Libowski – duma „Dyzia Gimnazjalisty”, a potem „Nowin Raciborskich”. Kiedy do nas trafił, miał już solidne podstawy dziennikarstwa i dobre nawyki wyniesione ze szkolnej gazetki. Stawiałam go swoim dziennikarzom za wzór. Na kolegia redakcyjne przychodził z gotowymi pomysłami, teksty oddawał w terminie, a wszystkie zdjęcia były zawsze podpisane. No i miał dobre pióro, które doskonalił przez trzy lata gimnazjum. – W „Dyziu” spędzałem całe dnie, a nawet wieczory. Zdążyłem się z tego powodu zaprzyjaźnić z panią sekretarką – wspomina. Razem z Zuzanną Maciejak, byłą redaktor naczelną gazetki, byli jednymi z pierwszych, którzy trafili po reformie szkolnictwa do gimnazjum. – Byliśmy trochę wyrwani z podstawówek i dopiero w „Dyziu” poczuliśmy, że stanowimy zgraną grupę. Właśnie tam zrodziła się moja przyjaźń z Łukaszem, która przetrwała wiele lat. Zawsze więcej pasji łączyło mnie z Dyziowcami, niż z kolegami z klasy – tłumaczy, a Łukasz pamięta dokładnie jej pierwszy tekst w gazecie. – To była recenzja filmu „Chicago”, zatytułowana „Morderstwo jest dobre na wszystko”. Cenzurze wewnętrznej, czyli naszej opiekunce Ewie Koczwarze, tytuł nie przypadł do gustu i musieliśmy wymyślić coś innego – opowiada ze śmiechem i dodaje, że jego koleżanka zawsze była solidną uczennicą. – Gdy dla dobra gazety trzeba było opuścić jakieś zajęcia, Zuza się buntowała. Wstawała i mówiła: Muszę iść na lekcje, już za dużo godzin opuściłam! Dziś doświadczenie z redakcji przydaje się jej podczas pracy przy organizacji festiwalu filmowego Ars Independent. Ks. Libowski kazania mówi z głowy, a nie z kartki. Kilka miesięcy temu nawiązał jednak współpracę z lokalną gazetą w Kędzierzynie-Koźlu, jest więc nadzieja, że dar słowa pisanego będzie nadal rozwijał.
Porządek musi być
Gdy na salę wjeżdża urodzinowy tort, większość wstaje z krzeseł i rusza w głąb sali. Zamiast gromkiego „Sto lat” już po chwili odzywają się widelce uderzające o talerzyki. Mając w pamięci zdjęcia z ekranu, kroję jak najmniejsze kawałki ciasta. W końcu za pięć lat kolejny jubileusz i kolejna konfrontacja z rzeczywistością. Tymczasem, jak na porządną imprezę przystało, jej uczestnicy rozpraszają się po całym gmachu i coraz trudniej odróżnić nauczycielkę od uczennicy i absolwenta od obecnego Dyziowca, choć niektórzy z tych ostatnich przywdziali koszulki w kolorze żonkili.
Z Piotrkiem Pelczarem i jego przyjacielem, a moim synem, Kubą rozmawiam w redakcji „Dyzia”, gdzie jest znacznie ciszej niż na korytarzach. Ciszej i... No właśnie, zastanawiam się czy jest jeszcze gdzieś na świecie pomieszczenie, w którym dziennikarze potrafią utrzymać tak nienaganny porządek? Podczas gdy u nas ciągły nieład kontrolowany, tu wszystko ma swoje miejsce, a sprzęt lśni, jakby nigdy nie był używany. Chwalą się Dyziowcy swoimi sukcesami (dowody wiszą na ścianach) i swoim sprzętem: dwoma skanerami i trzema drukarkami. Ale gdyby chcieli się pochwalić wszystkimi dziennikarzami, musieliby pomyśleć o przebiciu się do następnej sali.
W niewielkiej redakcji Kuba i Piotrek wyglądają na roślejszych niż są w rzeczywistości, choć ich wychowawczyni – Mirella Obłąg – nie kryje na ich widok zdumienia. Na zdjęciu sprzed dziesięciu lat dwaj niepozorni chłopcy robią do szkolnej gazetki wywiad z olimpijczykiem Ryszardem Wolnym, a potem mierzą się z nim w zapasach na boisku do siatkówki plażowej. Nie ukrywam, że do G3 trafiają za moją namową i obietnicą, że do szkoły będę ich zawoziła (i przez trzy lata wożę). Z redakcją współpracuję od kilku lat i wiem, że to świetne miejsce dla młodych ludzi. Nauczą się punktualności, obowiązkowości i porządku (no żeby chociaż to ostatnie...). – Dyzio to pierwsze miejsce, w którym poznaję co oznacza praca w grupie i zarządzanie zespołem. Z dziennikarstwa zostaje mi lekkie pióro, które przydaje się gdy przygotowuję prezentacje, publikacje i raporty związane z komunikacją marketingową – mówi Kuba Gruchot, były redaktor naczelny „Dyzia Gimnazjalisty”. Dla Piotrka szkolna gazetka to początek pasji związanej z komputerami, której jest wierny do dzisiaj. – Praca społeczna, której nauczyłem się w Dyziu zaprocentowała na studiach. Lubię robić wiele rzeczy naraz, dlatego oprócz licznych projektów, które realizuję, zaangażowałem się w koło naukowe i życie studenckie – podsumowuje.
Jest pizza – są nadgodziny
Kamil Szypuła i Paulina Duś prosto z „Dyzia” trafiają na staż do „Nowin Raciborskich”. Wszystkim zapadają w pamięci. Kamil zasypuje nas dziesiątkami pomysłów, choć większości z nich nie udaje się zrealizować, a zjawiskowa uroda Pauliny nieco dezorganizuje pracę męskiej części załogi. Jak to zwykle bywa – oni uczą się od nas, a my od nich. Dyziowcom nie trzeba tłumaczyć co to jest tytuł, zajawka i dobre zdjęcie. Oni takie rzeczy wiedzą po pierwszym dniu spędzonym w szkolnej gazetce. – Praca w „Dyziu” nauczyła nas odwagi i odpowiedzialności za napisany tekst. Nie mogliśmy się wstydzić żadnego artykułu – mówi Paulina. Jej rodzice pilnowali, by ze szkoły zawsze przynosiła świadectwo z czerwonym paskiem, więc musiała dbać o frekwencję, ale jak to humanistka, wiele by oddała za to, by kosztem matematyki zostać w redakcji. Kamila zawsze pochłaniały sprawy ważniejsze niż nauka, więc miał zakaz opuszczania jakichkolwiek zajęć, za to Piotrek i Kuba, szczególnie chętnie urywali się z geografii.
– Oficjalne zamknięcie numeru zwiastowała zawsze wizyta dyrektora Miki, który przychodził do redakcji, żeby przeczytać rubrykę „Nudy z Budy”. Dla nas to był taki autorytet, że nie wiedzieliśmy jak się zachować – mówi Piotrek. Ten sam dyrektor fundował siedzącym do późna w redakcji uczniom pizzę i po skończonej pracy odwoził ich do domu. – Mnie się „Dyzio” wyłącznie kojarzy ze spędzanymi tu popołudniami i wieczorami. Wszyscy po lekcjach opuszczali szkołę, a my mieliśmy swoje miejsce i swoje zajęcia. To nas wyróżniało – dodaje Paulina.
Kamil nigdy nie zapomni swojego pierwszego wywiadu, który przeprowadził z Norbertem Miką. – Nie miałem pojęcia o pisaniu, więc gdy przyszedłem po autoryzację, usiadł ze mną w gabinecie i zaczął mi tłumaczyć dlaczego nie można przepisywać wszystkiego co powie rozmówca i na czym polega redagowanie tekstu – mówi ze śmiechem i podkreśla, że cennym doświadczeniem była też nauka profesjonalnego oprogramowania, która się przydała podczas późniejszej jego współpracy z portalem nowiny.pl i tworzeniu własnego: tvdzis.pl.
W ciągu 15 lat przez naszą redakcję przewinęło się wielu Dyziowców. Z niektórymi z nich zaprzyjaźniliśmy się, inni współpracują z nami do dziś, ale żaden nie zdecydował się związać swojej przyszłości z lokalną gazetą. Są ciekawi świata i żądni przygód. Zresztą nie ma się im co dziwić. W końcu co może im zaproponować redakcja, w której jest tylko jeden skaner i jedna drukarka?
Tekst Katarzyna Gruchot
zdjęcia Paweł Okulowski