Lewandowski: Żałuję, że nie było mi dane zagrać na Wimbledonie
W CZTERY OCZY – Z raciborzaninem, byłym tenisistą, obecnie trenerem i komentatorem TVP Sport i Eurosportu Michałem Lewandowskim rozmawiał Wojciech Kowalczyk
– Tenis dla dziennikarzy żądnych sensacji to mało ciekawa dyscyplina. Niewiele skandali, zero afer obyczajowych. Nuda!
– Wiele w tym prawdy. Jednym z ostatnich kontrowersyjnych zawodników był rosyjski tenisista Marat Safin. Wymykał się wszelkim schematom, ze specyficznego sposobu życia uczynił swój znak rozpoznawczy. Za młodu byłem jego wielkim fanem. Pamiętam sceny, gdy na ważny turniej przyjeżdżał mocno poturbowany albo z podbitym okiem. Często w jego boxie przy korcie siedziały trzy atrakcyjne blondynki, bynajmniej nie stałe partnerki. Safin wreszcie zakończył karierę, ale w świecie tenisa pojawiła się jego siostra. Ostatnio słyszałem, że jej trener podpadł Maratowi. Ten nie pozostał mu dłużny: zabrał ze sobą kilku kumpli, zapakowali szkoleniowca do bagażnika, wywieźli do lasu i trochę postraszyli.
Ale Safin to oczywiście wyjątek potwierdzający regułę. Czasem myślę, że osoby uprawiające tenis na najwyższym światowym poziomie, są mniej zepsuci niż choćby piłkarze. A przecież mogliby szaleć, bo mają i sławę, i uwielbienie, i wielkie pieniądze.
– Czyli to sport dla grzecznych chłopców i dziewczynek?
– Tego bym nie powiedział. Bardzo często to rogate dusze, które swoje prawdziwe „ja” pokazują dopiero poza kortem. Po porażce widać, jak bardzo gotują się w sobie. Wybuchają jednak dopiero w kuluarach. To się zdarza choćby Agnieszce Radwańskiej, która po nieudanym meczu wchodzi do szatni i to pomieszczenie nadaje się później jedynie do remontu. Są łamane rakiety, rozbijane szafki czy szyby.
– Z polskim tenisem jest raczej dobrze czy raczej źle?
– Niestety nie jest dobrze. Bardzo daleko nam do normalności. Oczywiście, powinniśmy cieszyć się z sukcesów Agnieszki czy Jerzego Janowicza, ale musimy zdjąć klapki z oczu i uczciwie przyznać, że dwójka tenisistów w pierwszej setce rankingu to wciąż za mało na kraj liczący blisko 40 mln mieszkańców. Nawet nie chcę myśleć, jak wielką presję odczuwa ta dwójka. Wszelkie ambicje i nadzieje polskiego narodu spadają wyłącznie na ich barki.
– W niemal każdym wywiadzie, jako wzór „kraju tenisistów”, przywołujesz przykład Czechów.
– Bo oni mają coś, czego my nigdy nie mieliśmy: system szkolenia. Mam sentyment do tego kraju, bo wiele lat tam grałem. Wiem, jak wygląda to od podszewki. Czechy mają 9 mln mieszkańców i aż 9 tenisistek w pierwszej setce, nie licząc całego zaplecza. To robi wrażenie, ale powinno również dać nam wiele do myślenia.
– Czemu się od nich nie uczymy?
– Problem tkwi chyba w mentalności obu narodów. U nas o potrzebie zmian mówi się na każdym kroku. Co jakiś czas swoją kadencję rozpoczynają nowe władze Polskiego Związku Tenisowego, które obiecują gruszki na wierzbie, a później i tak niewiele w tym kierunku robią. W naszym kraju od dawna pokutuje zasada, że „czy się stoi, czy się leży, kilka tysięcy się należy.” To przykre.
– Dlaczego nikt nie dokona rewolucji?
– „Mamy za mało pieniędzy” – to najczęściej pojawiająca się odpowiedzieć. Zgoda, kasa jest ważna. Ale równie ważny jest pomysł i podjęcie wyzwania.
Nie chcę jednak być zrozumiany tak, że Polski Związek Tenisowy nie robi nic, aby poprawić sytuację. Zorganizował kilka ciekawych akcji. Ostatnio na przykład zainaugurowano program „Tenis 10” dla dzieci i młodzieży. Jednak to wciąż za mało, aby myśleć o poważnych zmianach.
– Co zrobić, aby się polepszyło?
– Tutaj kłania się praca u podstaw. Przede wszystkim mamy za mało ośrodków szkolących tenisistów. W położonej 40 km od Raciborza Ostrawie jest więcej obiektów tenisowych niż w Warszawie. Z kolei w tak małych miastach jak Racibórz zachowały się jeden, może dwa korty. To śmieszne, że ludzie, którzy mogliby płacić grube pieniądze za treningi, nie mają gdzie grać. Obiekty w Polsce trzeba przecież rezerwować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Takie jest w tej chwili obłożenie.
– No dobrze. Trzeba zmodyfikować system – to już ustaliliśmy. Co jeszcze?
– Potrzebna jest także zmiana nastawienia. Mam na myśli między innymi współpracę zawodnika, rodziców, nauczycieli i trenera. Musi nastąpić wzajemne porozumienie się tych podmiotów. Jako dzieciak miałem ten komfort, że rodzice oraz dziadek mocno stawiali na mój rozwój sportowy. Na zmianę dowozili mnie na treningi, zapewniali niezbędny sprzęt i opiekę. W raciborskiej SMS byłem pływakiem, ale gdy zrozumiałem, że nie chcę na poważnie wiązać się z tym sportem – przy porozumieniu z trenerem – zamiast na basen, jeździłem na korty. Lekcje zaczynałem np. o 10.00, więc miałem czas na poranny trening, a po godzinie 15.00 biegłem na kolejny. Każda ze stron była zadowolona.
Ubolewam więc nad tym, że tenis nie jest obecny w szkołach, i nie mówię tutaj o profilowanych klasach sportowych, ale o zwykłych lekcjach wuefu, gdzie można byłoby uczyć dzieci choćby prostych odbić.
Chociaż klasy o profilu tenisowym również nie byłyby głupim pomysłem. W Szkole Mistrzostwa Sportowego w Raciborzu mamy przecież klasy pływackie i lekkoatletyczne. Dlaczego nie można byłoby stworzyć tenisowej?
– Bo tenis nie jest w Polsce popularny?
– Popularność danej dyscypliny jest wprost proporcjonalna do sukcesów i warunków, w jakich sportowcy trenują. Popatrz, to bardzo prosty mechanizm: dzieciaka, który ma w swoim mieści odpowiednie warunki do uprawiania tenisa ograniczają jedynie chęci. Jego motywacja rośnie, gdy widzi w telewizji Polaków, którzy walczą w najbardziej prestiżowych turniejach. Idzie więc do rodziców i mówi, że chce grać tak jak Janowicz.
– A rodzice odpowiadają: synku, pograj lepiej w piłkę, nie mamy pieniędzy na lekcje tenisa.
– Zgoda, to wciąż drogi sport…
– Zarezerwowany dla bogatej elity.
– I tak i nie. Zawsze istniała grupa dyscyplin – zabrzmi brutalnie, ale to prawda – dla wybrańców. Z jednej strony ta tendencja wzrasta, to znaczy na grę w tenisa decyduje się coraz więcej majętnych osób. Z drugiej, przy odpowiedniej „taktyce” i sprycie można posłać dziecko na kort i nie zbankrutować. Znam utytułowanych zawodników, którzy nie pochodzili z zamożnych rodzin.
– Mówisz wiele o wadach obecnego systemu. Myślisz, że gdyby był lepszy, wielu utalentowanych tenisistów z Raciborza osiągnęłoby o wiele więcej?
– Nie chciałbym mówić za innych. Ale faktycznie, niewielkie perspektywy rozwoju i brak pewności co do tenisowej przyszłości spowodowały, że wielu dobrze rokujących juniorów zeszło z zawodowych kortów tak wcześnie.
– Dobre wyniki w młodym wieku nie gwarantowały sukcesów w przyszłości?
– To paradoks, ale nie. W Polsce zawsze było nawet odwrotnie, to znaczy przez lata mieliśmy wielu genialnych juniorów, ale oni w pewnym momencie znikali. Być może nikt o nich nie walczył, nikt nie podał pomocnej ręki, a oni się przez to wypalili i jedynym pomysłem było zakończenie kariery.
– Ostatnio pojawiły się informacje, że władze Raciborza chcą wybudować boisko piłkarskie kosztem kortów tenisowych dzierżawionych przez raciborski Ośrodek Sportu i Rekreacji. Co myślisz, słysząc coś takiego?
– O tym akurat nie czytałem, ale jest mi przykro, że tak duże miasto nie ma kortów przystosowanych do gry na wysokim poziomie. Każdy z obiektów, które uchowały się w Raciborzu, powinien być szanowany, a gospodarz ma obowiązek o niego dbać na tyle skutecznie, aby służył mieszkańcom przez długie lata. No, chyba, że z tych kortów, o których wspomniałeś, nikt nie korzysta.
– Przeciwnie. Zapisy są prowadzone kilka miesięcy przed sezonem, bo tylu jest chętnych.
– Tym większa głupota, aby je zasypywać.
– Bywasz czasem na kortach u dziadka?
– Odwiedzam je przy okazji każdej wizyty w Raciborzu.
– Trenują u niego młode dzieciaki, które mają potencjał. Wśród podopiecznych pana Henryka jest na przykład utalentowany dziesięciolatek Kamil Socha. Są też dziewczyny. Solidna grupa ambitnych tenisistów. Mają szansę zaistnieć?
– Życzę im jak najlepiej. Niech robią, co potrafią. Nie każdy przecież musi być od razu mistrzem świata. Poza tym umiejętność gry w tenisa przydaje się później w rozmaitych kręgach.
– To co tym młodym radzisz?
– Aby mieli marzenia i do końca wierzyli w ich realizację...
Dwa lata temu byłem na kortach Wimbledonu i powiem ci szczerze, że od środka rozrywał mnie żal, że nie było mi dane tam zagrać. Bo wiesz, te pragnienia przez lata gdzieś się ulatniają, ale ich cząstka w człowieku zostaje. Niech ci młodzi nigdy się nie poddają. Dzięki temu za kilka lat, nawet jeśli się nie uda, będą mogli powiedzieć, że walczyli do końca. Tak jak ja kiedyś.