Rozmówki polsko-chińskie czyli Szablińskich sposób na szczęście
Gdy na naszych świątecznych stołach ląduje barszczyk z uszkami i karp, w domu państwa Szablińskich, oprócz tradycyjnych dań polskich, goszczą chińskie pierogi z sosem sojowym, a zamiast moczki kluseczki z masą orzechową i czarnym sezamem. Nowy rok wita się dwa razy, a jedzenie pałeczkami dla żadnego z domowników nie stanowi problemu.
10 tysięcy kilometrów narzeczeństwa
Na pierwszy rzut oka to rodzina jak wiele innych, tyle tylko, że w kuchni królują dalekowschodnie dania, a małżonkowie sprzeczają się zazwyczaj po chińsku. Pijemy świeżo zaparzoną herbatę, która jest dobra na krążenie i słuchamy gospodyni, która po ośmiu latach pobytu w Raciborzu zaczyna rozumieć nasze tradycje i przyzwyczajenia, ale najtrudniejszą rzeczą, z jaką musiała sobie tutaj poradzić była... polska kuchnia. – Zastanawiałam się, jak wy możecie jeść ziemniaki, szczególnie pure. W końcu się przyzwyczaiłam, choć przygotowuję je na swój sposób – mówi pani Tianxin, która nigdy nie przekonała się do naszego żurku, a pierogi, które od lat przygotowuje sama, zawsze mają jakiś chiński akcent. Jedynym daniem, które od razu podbiło jej serce był bigos, który chętnie przyrządza dla swojej rodziny. Na co dzień w domu króluje jednak chińszczyzna, którą lubią córeczki Szablińskich: 7-letnia Magda i 4-letnia Małgosia oraz ich tato.
Chińska przygoda pana Tomka zaczęła się od mającej trwać trzy miesiące delegacji do tego kraju. Ponieważ nadzorowanie projektu przeciągało się, po dwóch latach polski inżynier znał już podstawy języka chińskiego, które przydawały się zwłaszcza po pracy. – Wieczorami, aby zabić hotelową nudę, wraz z polskimi współpracownikami często wychodziliśmy do klubów, które były połączone z dyskoteką. W jednym z nich poznałem Tianxin, którą postanowiłem poderwać używając nieco łamanego chińskiego. Wydawało mi się, że jakoś się dogadamy, ale w trakcie tych rozmów rodziło się wiele nieporozumień, a nawet kłótni. Nie bez powodu mówi się jednak, że kto się czubi, ten się lubi, dlatego bez Tianxin nie chciałem już wyjeżdżać do Polski – wspomina pan Tomek, który na początku sierpnia 2007 roku przedstawił rodzicom swoją egzotyczną narzeczoną. – Polską wizę Tianxin dostała po tygodniu. Schody zaczęły się dopiero w Raciborzu, gdy zaczęliśmy załatwiać formalności związane ze ślubem. Ponieważ wiza była jednorazowa, moja narzeczona nie mogła wrócić do swojego kraju po potrzebne nam dokumenty, bo nie mieliśmy pewności, że dostanie następną. Prosiliśmy o pomoc ambasadę, ale ona mogłaby się tym zająć dopiero wtedy, gdyby Tianxin mieszkała w Polsce przynajmniej pół roku. Z pomocą przyszła wtedy kierowniczka USC Beata Bańczyk, która doradziła nam żeby ubiegać się o pozwolenie na ślub w sądzie. Udało się po pół roku – tłumaczy pan Tomek i dodaje, że na szczęście Urząd Wojewódzki w Katowicach nie robił żadnych problemów z przedłużaniem wizy. W lutym 2008 roku, mając pozwolenie biskupa, Tianxin Zhang i Tomasz Szablinski stanęli przed ołtarzem w Kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa w Raciborzu.
Chińska sesja przedślubna
Po ślubie Szablińscy zorganizowali małe przyjęcie dla najbliższej rodziny. – W Chinach wygląda to zupełnie inaczej. Wesela są ogromne. Zaprasza się rodzinę, znajomych, sąsiadów, współpracowników, a nawet osoby, które poznało się kilka godzin wcześniej. Przyjęcie organizuje się w hotelu, zazwyczaj kilkupiętrowym, żeby się wszyscy pomieścili. Panna młoda ma na sobie tradycyjną chińską suknię ślubną w kolorze czerwonym, bogato zdobioną złotymi haftami, którą zazwyczaj na ten dzień wypożycza się – opowiada pani Tianxin.
Zamiast zdjęć z wesela, najważniejszą pamiątką jest album przedślubny z okresu narzeczeństwa. – W Chinach przywiązuje się do tego ogromną wagę, więc i my ulegliśmy tej tradycji. Zakład fotograficzny, z usług którego skorzystaliśmy, był właścicielem domu z ogrodem, w którym odbywała się sesja zdjęciowa. By sprostać wymaganiom klientów, każdy pokój w tym domu był urządzony w innym stylu. Oprócz tego, na miejscu znajdowała się wypożyczalnia strojów, z których bez ograniczeń można było korzystać, bo wszystko, łącznie z makijażem, zostało wliczone w cenę albumu, który kosztował nas 1/10 tego, co musielibyśmy zapłacić w Polsce – tłumaczy pan Tomek. Dzięki tym udogodnieniem mogliśmy obejrzeć pana Szablińskiego w klasycznym białym i czarnym garniturze, a także w tradycyjnym chińskim stroju.
Album, wraz z jego właścicielami, pokonał 10 tysięcy kilometrów i dziś jest pierwszą, ale nie ostatnią pamiątką z rodzinnych stron Tianxin. Swój chiński album ma już Magda, a kolejny będzie przeznaczony dla Małgosi. W Chinach pani Szablińska zostawiła mamę i dwie starsze siostry, które już mają swoje rodziny, jest więc do kogo wracać. – Pierwszy raz polecieliśmy, gdy starsza córka Magda miała roczek. Lot był z Katowic do Frankfurtu a stamtąd do Hong Kongu. W ubiegłym roku leciałem z dziewczynkami sam, z Warszawy do Dubaju, a stamtąd bezpośrednio do Hong Kongu. Podróż zajęła nam prawie 20 godzin, bo w Dubaju musieliśmy czekać 8 godzin na dalsze połączenie. Na szczęście lotnisko jest ogromne, a atrakcji dla dzieci tak wiele, że nie nudziliśmy się nawet przez chwilę – zapewnia pan Tomek. Dziewczynki Chinami były zachwycone i już marzą o kolejnej podróży. Na razie mama uczy je swojego ojczystego języka, który nie sprawia im żadnego kłopotu. – Po przyjeździe do Raciborza musiałam się jak najszybciej nauczyć polskiego, więc do dzieci mówiłam tylko po polsku. Na początku tylko słuchałam, ale po trzech miesiącach zaczęłam już rozmawiać, bo to nie jest trudne – mówi pani Tianxin, która pierwsze święta w naszym kraju spędziła razem z teściami. – Żonie podobała się choinka i obdarowywanie prezentami, ale tęskniła za tradycyjnym chińskim Nowym Rokiem, dlatego postanowiłem jej zrobić niespodziankę i kilka lat temu zorganizowałem na przełomie stycznia i lutego powitanie ich Nowego Roku. Razem z koleżanką zdobyliśmy lampiony, które zapalone wypuściliśmy w niebo, udekorowaliśmy na czerwono mieszkanie i były fajerwerki. Od tej pory obchodzimy to święto dwa razy – tłumaczy pan Tomek.
Jak medycyna to tylko naturalna
Do wielu rzeczy w Polsce pani Tianxin już przywykła, ale wciąż nie może się nadziwić, że my tak często chodzimy z dziećmi do lekarza. – Przecież dzieci nie rodzą się chore. Mają młode, zdrowe organizmy, więc po co im dawać tabletki? W Chinach z medycyny korzystają ludzie starsi, najczęściej jak już skończą dziewięćdziesiąt lat, bo wtedy mogą już nie domagać – wyjaśnia pani Szablińska i dodaje, że nawet wtedy najczęściej jest to medycyna naturalna: zioła, masaże, ćwiczenia i odpowiednia dieta. – Mój dziadek, który dożył prawie stu lat, babcia, która odeszła mając 93 lata i wujek zajmowali się tradycyjną chińską medycyną, dzięki której ludzie u nas nie chorują i długo żyją. Pierwsza żona dziadka zmarła dwa lata temu, gdy miała 124 lata – podkreśla pani Tianxin, która specjalizuje się z kolei w masażu chińskim, akupresurze i akupunkturze. Mimo młodego wieku, ma za sobą 17 lat doświadczenia w zawodzie, zdobywanego jeszcze w Chinach, pod okiem specjalistów w tej dziedzinie. – W moim kraju nie potrzebujemy żadnych papierów potwierdzających skończone kursy czy doświadczenie zawodowe. Nie mamy świadectw pracy, bo naszą wiedzę sprawdza się w praktyce – opowiada pani Szablińska, która cztery lata temu zdecydowała się otworzyć własną działalność, prowadząc swój gabinet masażu przy ul. Drzymały. W ubiegłym roku w sierpniu poleciała na cztery miesiące do Chin (dlatego też pan Tomek leciał do Hongkongu sam z dziewczynkami) żeby skończyć profesjonalną szkołę masażu. Spotkała w niej Taiping Songa, któremu zaproponowała pracę w swoim gabinecie. Taiping, który jest już w Polsce, na razie uczy się pilnie języka, poznaje naszą kuchnię, zwyczaje i ludzi. – Polacy są bardzo zestresowani. Narzekają najczęściej na bóle kręgosłupa, ale zamiast spróbować naturalnych metod, wolą łykać tabletki. Dopiero gdy czują poprawę i widzą, że mogę im pomóc, wracają – tłumaczy pani Tianxin. Jej rodzina jest zaś najlepszym przykładem dla NFZ, bo nie dość że nie obciąża naszej ledwo żywej służby zdrowia, to jeszcze ją próbuje wyręczać. I nawet jeśli Szablińscy nie odziedziczyli po swoich przodkach genu długowieczności, to ich życie w zgodzie z naturą jest najlepszym sposobem na szczęście.
Katarzyna Gruchot