Mamut z Bieńkowic
czyli historia muzeum w klasztorze Elżbietanek
Jako ośmioletni chłopak był świadkiem zniszczeń wojennych, które nie oszczędziły jego Bieńkowic. Po wojnie, zaczął zbierać wszystko co przypominało mu o niemieckiej kulturze i przeszłości. – W tym czasie polskie władze kładły nacisk na usuwaniu niemieckich symboli. Dochodziło również do konfiskat domowych, po których ginęły nawet solniczki z niemieckimi napisami – mówi Blasius Hanczuch, założyciel muzeum regionalnego w byłym klasztorze Elżbietanek w Bieńkowicach.
Młodego chłopaka zafascynowały młynki do kawy, moździerze z niemieckimi inskrypcjami i inne. Wkrótce zaczął się interesować starymi monetami. Choć często je tracił podczas gier z innymi dziećmi, to zachował wiele cennych sztuk. Od rolników zbierał pozostałości kamiennych naczyń, odkopanych podczas orki.
Rodzinę Hanczuchów tworzyli rzemieślnicy. Nieco starszy Blasius zaczął kolekcjonować ich stare narzędzia pracy. W latach 60-tych wraz z ks. Pawlarem, służącym w Krzanowicach, badali prehistoryczne pozostałości, które wydobył z Odry i żwirowni. Wśród nich szczątki mamutów, które 45 tys. lat temu szukały pożywienia na bieńkowickiej ziemi. W rzece odnajdowano również skamieniałe szczątki łodzi, lecz były to czasu kiedy nie przywiązywano do tego wielkiej wagi, a firma wydobywająca żwir wolała znaleziska zataić niż ściągnąć sobie archeologów na głowę. Po łodzi pozostało jednak wiosło...
Przejęcie klasztoru
Wszystkie eksponaty Blesius Hanczuch trzymał i segregował we własnym domu. Pod koniec lat 80-tych, bieńkowickie koło DFK kupiło od gminy zniszczony klasztor. Przed wojną mieszkały tu siostry Elżbietanki. W 1945 r. budynek spłonął. Siostry chciały się przenieść, ale mieszkańcy wioski uparli się, że wyremontują ich dom. Siostry spały w sąsiada, a w dzień urzędowały w murowanej piwnicy klasztoru. Po remoncie siostry mieszkały w Bieńkowicach do lat 80-tych. – Ówczesne władze dwa razy próbowały wysiedlać stąd siostry. Bezskutecznie. Jednak elżbietanek było u nas coraz mniej, aż w końcu na polecenie siostry prowincjonalnej przeniosły się do swojego zgromadzenia w Nysie, a klasztor wystawiły na sprzedaż – wspomina bieńkowicki kustosz. Budynek odkupiła gmina, lecz nie udało się tu otworzyć przedszkola. Klasztor stał pusty i powoli niszczał. Przeciekał dach, zalało piwnice, ktoś wybił szybę.
Koniec komuny to początek oficjalnej działalności DFK. Mniejszość niemiecka mogła wówczas liczyć na wsparcie ze strony Niemiec oraz tamtejszych fundacji. Dzięki nim udało się najpierw budynek wynająć a potem odkupić i remontować. – Najpierw zajmowaliśmy dwa pokoje. W międzyczasie remontowaliśmy całość w czynie społecznym, za co odliczano nam czynsz. Potem ogłoszono przetarg i za równowartość 250 mln zł kupiliśmy cały klasztor – wspomina B. Hanczuch. Wiele prac (m.in. elektrykę czy stolarkę) Hanczuchowie wykonali własnoręcznie. – Większość środków udało nam się pozyskać z Fundacji Społeczno-Kulturalnej Niemców województwa śląskiego i opolskiego. Kiedyś wysłali do nas kontrolera, żeby sprawdził czy wydajemy pieniądze zgodnie z celem. Jak zobaczył w pudłach zgromadzone stare eksponaty, zdecydował, że pomogą nam również przy otwarciu pomieszczeń muzeum – wyjaśnia pan Blasius.
Główny remont całego kompleksu trwał w latach 1994-96. na otwarcie obiektu przyjechały ważne osobistości, w tym również siostry Elżbietanki. W podzięce za dobrze wykonaną pracę zostawiły w Bieńkowicach archiwalne dokumenty dotyczące budynku. Dzięki nim wiadomo, że klasztor był początkowo parterowy, bo nie wystarczyło pieniędzy. Dopiero po wsparciu hrabiego z Tworkowa rozbudowano go do dzisiejszych rozmiarów.
W klasztorze się dzieje
W budynku, poza warsztatem historycznym mieszczą się biblioteka, liczne sale wystaw (np. o procesji konnej, o ks. Johanessie Leppichu, o świętochłowickim obozie Zgoda, do którego po wojnie zwożono Ślązaków i Niemców, stare mapy i dokumentacja zdjęciowa od początków działalności miejscowego DFK). Na ścianie wisi portret siostry Marii Merkert (1817-72), założycielki klasztory, za ścianą stoi figura patrona klasztoru św. Walentego (od fundatora Walentyna Spyry). W innym pokoju w okno spogląda rzeźba J. Von Eichendorffa.
Samo muzeum jest otwarte na odwiedziny po wcześniejszym umówieniu. Jest to obowiązkowy punkt na trasie wycieczek z gmin partnerskich, z Węgier i Niemiec.
– Wiele z moich znalezisk trafiło do muzeum w Bytomiu. Kiedy trzeba było to przyjeżdżali do nas i robili czasowe wystawy z wykładami. A historię mamy tu bardzo bogatą. Wiadomo, że ludzie byli tu obecni już kilka tysięcy lat temu – przekazuje B. Hanczuch.
Ludzie pamiętają
Czy ta historia interesuje miejscowych, młodych? – Ludzie są coraz bardziej ciekawi przeszłości. Nawet na przykładzie grobów żołnierzy niemieckich widać ich przychylność wobec historii – przekonuje. Groby poległych podczas drugiej wojny światowej chciano niegdyś zlikwidować, ale natrafiono na opór. Dziś miejsca ich pochówku są pielęgnowane, a nieraz odnawiane. – Są społecznie stawiane pomniki, a pamiętam jak komunistyczne SB chciało skonfiskować kamienie na taki pomnik. Przecież ci niemieccy żołnierze nie szli na wojnę z własnej woli, to nie byli fanatycy – tłumaczy bieńkowiczanin. Dodaje, że choć w jego wiosce nie było zgody na ekshumację miejsc zbiorowego pochówku niemieckich żołnierzy, to w dzień Wszystkich Świętych pod ich pomnikiem stoi wiele lampek. Warto przytoczyć wspomnienia mieszkańców wioski, że podczas działań wojennych Bieńkowice zostały ewakuowane. Po przejściu frontu na ulicach leżały dziesiątki ciał poległych, których zdążyło już wysuszyć słońce. Wszyscy byli obrabowani z prywatnych rzeczy oraz z dystynkcji żołnierskich. Wszystkie anonimowe ciała złożono do trzech masowych grobów przy krzyżach przydrożnych. Dopiero po dwóch latach przeniesiono je na cmentarz przy kościele.
Ocalić los pamiątek
W klasztornym muzeum nie ma już wiele wolnego miejsca. W zbiorach pana Blasiusa są natomiast niewykorzystane zbiory po rzemieślnikach. – Mam już otynkowaną piwnicę, gdzie chcę otworzyć wystawę. Boję się, że jeśli tego nie skończę, to młodzi kiedyś wyrzucą to wszystko na złom! – mówi z obawą. Wśród tych eksponatów są narzędzia kołodzieja, dziadka pana Blasiusa, który za czasów księcia raciborskiego remontował rurociąg z Obory do browaru zamkowego. Innym celem bieńkowickiego kustosza jest otwarcie biblioteki ze starymi księgami. Tymczasem funkcjonujące muzeum wystarczy aby zachłysnąć się regionalną historią, bogatszą niż można się spodziewać. Od odcisku stopy mamuta, przez kamienne narzędzia po żarna sprzed kilkuset lat i eksponaty z początków XX wieku, które pamiętają jeszcze w użyciu najstarsi mieszkańcy wioski.
Marcin Wojnarowski