Szkolna zażyłość trwa już 50 lat
Nie widują się na co dzień, czasem nawet dziesięć, dwadzieścia lat. Kiedy jednak spotykają się, to tak, jakby po raz ostatni widzieli się zaledwie wczoraj. Radosne uściski przeplatające się z serdecznościami i żartami, uzupełnione garścią starych dobrych wspomnień – to nieodzowne elementy zjazdu absolwentów klasy 11 c. W tym roku, by wspólnie świętować jubileusz 50 lat po maturze, spotkali się od zakończenia szkoły już po raz piąty.
Raciborzanie, dziś rozrzuceni po świecie, swe dzieciństwo i młodość związali z budynkiem obecnego I liceum Ogólnokształcącego, gdzie najpierw kończyli siedmioklasową podstawówkę, a potem wspólnie podjęli naukę w liceum.
– Jesteśmy jak jedna rodzina, wielu z nas wywodzi się z Ostroga, gdzie bawiliśmy się razem w piaskownicy – mówi współorganizator spotkania Krzysztof Komorowski.
– Nasza klasa była najwspanialsza na świecie. Miałam do czynienia z koleżankami z innych klas, ale nigdzie nie było takiej atmosfery, jak u nas. Świadczy o tym chociażby to, że po 50 latach na spotkanie przyjechała połowa naszej 30-osobowej klasy, bo aż 16 absolwentów – dodaje Irena Mikłaszewicz.
Uczniowie 11 c spotykają się regularnie co 10 lat, dlatego stale utrzymują ze sobą kontakty, wymieniając się korespondencją mejlową. – Najtrudniejsze było pierwsze spotkanie, kiedy musieliśmy się odnaleźć. Początkowo organizowano zjazdy dla trzech równorzędnych klas licealnych, w tym roku po raz pierwszy spotykamy się wyłącznie w gronie naszej klasy – dodaje pani Irena.
Fenomenem 11 c – jak twierdzą jednomyślnie absolwenci – była zażyłość tworzona przez wszystkie lata wspólnej drogi od podstawówki do matury. – Kiedy w pierwszych klasach liceum młodzież dopiero się poznawała, my tworzyliśmy już zgraną całość, nie stroniącą od szkolnych wybryków – opowiadają. Pierwszym wychowawcą licealistów był Tadeusz Ginalski, psotną klasę ujarzmiła jednak dopiero dyrektor Irena Ścibor-Rylska. – Pani dyrektor opanowała nas w sposób całkowity, przy czym ani na nikogo nie krzyczała, ani nikogo nie karała – wspominają swą wychowawczynię jako niesamowitego pedagoga i człowieka.
Największym szkolnym wybrykiem, jakiego się dopuścili, było pójście na wagary, za co całej klasie obniżono zachowanie.
Już w raciborskim Zajeździe Biskupim, gdzie zaplanowali wspólny wieczór, absolwenci z sentymentem wspominali swoich nauczycieli: Franckę, czyli prof. Górzyńską od francuskiego, u której na lekcji wystarczyło schować się pod ławką lub śpiewać Marsyliankę, by uniknąć odpytywania, ale także profesorów: Charzewskiego, Mleczkę (łacinnika) czy Majewską od geografii.
Wiele wzruszeń dostarczyły stare zdjęcia, upamiętniające przyjaźnie często z jednej ławki, dzielonej przez wszystkie lata nauki. – W momencie rozpoczęcia mojej edukacji, szkoły męskie i żeńskie przekształcono w koedukacyjne. Chodziłam do „Czwórki”, kiedy kilka dziewcząt z naszej klasy przeniesiono do „Dziewiątki”. Wielkie było to dla nas przeżycie, gdy posadzono nas w ławce z chłopakami – opowiada jedna z uczestniczek zjazdu.
Aby spotkać się we wspólnym gronie, absolwenci przyjechali z Niemiec i Kanady. Mieli okazję obejrzeć mury swej dawnej szkoły i pozwiedzać Racibórz. – Odwiedziliśmy cmentarz, by zapalić znicze na grobach szkolnych kolegów: Zbyszka Koguta, Krysi Koczy i Zygmunta Gemzy oraz dyrektor Ireny Ścibor-Rylskiej. Spotkamy się jeszcze w Fanaberii wraz z naszymi małżonkami, a kilkoro z nas wybiera się na wycieczkę do Krakowa i Zakopanego – przedstawia program zjazdu współorganizatorka Bogusława Muszyńska.
Na spotkanie z okazji 50 lat po maturze specjalnie z Kanady przyjechała Irena Nadkaniec. – W Raciborzu jestem nie pierwszy raz, mam bardzo dobry kontakt z koleżankami. Przy tej okazji odwiedziłam swoje siostry w Niemczech. Ostatni raz byłam w Polsce przed dwoma laty, wtedy pojechaliśmy jeszcze do Paryża – opowiada o swych powrotach w rodzinne strony.
– Jesteśmy wyjątkowym rocznikiem, któremu przyszło żyć w ciekawych czasach przełomu wieków, co najważniejsze jesteśmy w stałym kontakcie, a niesamowite jest to, że możemy się długo nie widzieć, a jak się spotykamy to tak, jakbyśmy się nigdy nie rozstawali – przyznaje Krzysztof Komorowski.
(ewa)